Podczas 56 okrążeń udało mu się wreszcie ukończyć wyścig, podczas którego przetestował auto, opony, skrzydła, inżynierów, ludzi z pit stopu, a nawet pobocza. Jechał jak zwykle fantastycznie, jeśli wierzyć fachowcom, ale znów nawalił bolid. Był jak kierunkowskaz sprawdzany przez policjanta: działa, nie działa... No, żarcików dosyć, bo cała ta jazda i najgorsze miejsce jest wystarczającym żartem. Zwłaszcza że kolega z teamu BMW, Heidfeld, znów w czołówce, po pięknej i zwycięskiej walce z Massą i Ferrari, czego nasi sprawozdawcy nie zauważają wcale. I widać jak na dłoni - BMW ma jednego kierowcę zdolnego do walki o podium, ale nie jest to pan Robert. W spiskowe teorie nie wierzę, że Niemcy dają Polakowi gorszy wózek - bo jakby go nie chcieli, toby w ogóle nie wzięli. Bardziej obawiam się tego, że się rozmyślą. Kubica zaczął od obrony 6. miejsca, jak Legia prawie, ale widać było, że nawet Heidfeld mu odjeżdża dokładnie takim samym samochodem. A potem przyszły błędy - błędy jak wiadomo zdarzają się seriami... No a już potem żal było patrzeć i słuchać przeróżnych wytłumaczeń - trudno, trzeba przeżyć jakoś i pocieszać się, że Polak to nie jest jednak tylko królik doświadczalny lub zwyczajny kierowca testowy. Inna sprawa, że jakby mnie zmieniali opony 5 sekund dłużej niż innym, to bym dał komuś w ryja - to tak przecież lekko licząc strata 10 okrążeń. No, ale w to świeżo zaorane pole Kubica wyleciał już dobrowolnie i samodzielnie, z braku umiejętności i tego się trzymajmy. Ale przynajmniej zobaczyłem, że i w Malezji jest czarnoziem, nie tylko palmy. Jasne, można się pocieszać, że ostatni będą pierwszymi, ale coraz bardziej ta Formuła mnie nudzi, bo zależy wyłącznie od dobrych aut. A taki Kubica jest jak aktor w teatrze, choćby Romeo - czego nie zrobi to i tak musi na końcu umrzeć. Nie jest to takie ciekawe w oglądaniu, zwłaszcza że obecne wyścigi nie maja w sobie za grosz niebezpieczeństwa i niepewności, a jedyne ryzyko jest takie, że ktoś w pit stopie najedzie tego gościa z podnośnikiem. Co jakiś czas przypominają mi się słowa dawnego czempiona Jackie Stewarta - gdy my wypadaliśmy z trasy, obok niej stały słupy telegraficzne... Dawni komentatorzy zwracają też uwagę na zachowanie kierowców: dawniej się przyjaźnili, razem bawili, bo w każdym starcie zaglądali śmierci w oczy. Dziś zaglądają tylko na swoje konta. A my, idioci, oglądamy ten teatrzyk dla ubogich. Kubica mistrzem świata nie zostanie - chyba że Alonso wziąłby go na kolana. On się słucha policji, która od dobrych kilku dni powtarza, żeby w Święta jeździć wolniej i nie wyprzedzać - bo trzeba dojechać cało. I nie chcę słuchać opowieści o pechu - bo mogło się zdarzyć każdemu, ale zawsze zdarza się jemu. Miał być pierwszy - był ostatni, ale to nie jedyna niespodzianka tego świątecznego poranka. Miało być 16 stopni i słońce, a były 2 stopnie i śnieg. Niezłe robią sobie z nas jaja. Niezależnie jednak od losów Kubicy, nasza obecność w Formule 1 pozostanie niekwestionowana, a z tej to uwagi że jakaś nasza misska adorowana jest przez jednego z bonzów tego biznesu, pana Briatore. I jest to wielka szansa. Na co? Nazwę to krótko. Zwycięstwo pod Briatore. Paweł Zarzeczny