Dawno nie byłem tak zadowolony i dumny ze współrodaków. Udowodnili oto, że rząd nie ma negatywnego wpływu na ekonomię, a być może nawet nie ma wpływu żadnego, skoro rozwija się ona tak pięknie. W pierwszym kwartale - wg tych samych obliczeń - wzrost będzie blisko 30-procentowy! Mnożąc przez cztery kwartały - wzrost PKB powinien być gigantyczny i na pewno dwucyfrowy (15-20), gdy średnia dla Unii to jakieś marne 4 procent, a prognoza dla Polski wskazywała na 7. Zatem to tak, jakby Małysz zamiast 100 metrów skoczył nagle 220! Oczywiście, ktoś mógł pomylić się w obliczeniach, albo też efekt ten to nie skutek naszej pracowitości, tylko ocieplenia klimatu. No tak, ale w takim razie PKB powinno też błyskawicznie rosnąć u sąsiadów, a jakoś im rosnąć nie chce. Zatem trudno nie być dumnym. Niestety, widzę też zagrożenie. A mianowicie jak czegoś jest u nas za dużo (jak niedawno świńskich półtusz) zaraz zaczynają się kłopoty. Tylko czekać więc, aż głos zabierze jakiś ekonomista (pani Gilowska? Balcerowicz? Bruksela?) i stwierdzi, że zbyt szybki wzrost grozi inflacją i trzeba polską gospodarkę schłodzić. Są na to sposoby znane - zwłaszcza wyższe podatki. I jak zwykle cała para pójdzie w gwizdek. W dawnych czasach studiowałem i ekonomię (miałem tam jak i ze wszystkiego innego prócz wojska same piątki). Moim ulubionym profesorem był Rafał Krawczyk. Człowiek odważny, który w stanie wojennym defilował po Uniwersytecie ze znakiem Polski Walczącej w klapie (Korwin-Mikke z kolei rozwieszał setki ulotek, i też o ekonomii!). No i ten Krawczyk wbijał nam wciąż do głów, że w gospodarce planowej i mądrej nic nie może być na 102. No bo jak fabryka wyprodukuje za dużo samochodów, to w innym miejscu Polski zabraknie blachy na lodówki na przykład. Więc trzeba robić dokładnie 100, po prostu róbmy swoje - przekonywał nas pan profesor. Nie chcę oceniać tego fachowca, ale liberalna ekonomia Korwina-Mikke wykazała jednak swoją zdecydowaną wyższość. Polscy przedsiębiorcy, prześladowani podatkami, zakazami, cłami i przestrogami inwestują i produkują aż miło! Aż przypomina się stachanowskie tempo. I ja się tego nie boję. Boję się tylko ekonomistów. Że za chwilę spróbują ludziom tej spontanicznej aktywności zabronić. Niestety, może się i okazać, że jednak nie my tacy świetni, tylko ktoś się machnął w rachunkach. Historia zna takie przypadki, a najbardziej spektakularny jaki zdołałem spamiętać to... szpinak. Oto ktoś w wieku XIX ogłosił, że zawiera on aż dziesięć razy więcej żelaza od innych roślin, więc jest też i dziesięć razy zdrowszy. Natychmiast więc zaczęto tym paskudztwem karmić na całym świecie dzieci, skutecznie zohydzając nam siadanie do rodzinnego obiadu. No i co się okazało po latach? Ano kiedyś ktoś usiadł do badań jeszcze raz, zadumał się nad tą zielonkawą papką i doszedł do wniosku wstrząsającego. Że szpinak mianowicie ma żelaza dokładnie tyle samo co każda inna zielenina! Tylko naukowiec robiący badania wcześniej, zapewne postawił nie w tym miejscu przecinek... No i tego się boję, że znów mamy jakiś rachunkowy miraż. I że będzie jak w tej opowieści o pewnym stachanowcu, co to nazywał się Bugdoł. Po jego śmierci z przepracowania Polacy mówili tak: Bóg doł, Bóg wzioł... Paweł Zarzeczny