Ja się nie smucę, tak jak i Amerykanie się niespecjalnie smucą. Tragedia po amerykańsku jest bowiem - jak dziwnie by to nie brzmiało - motorem postępu i źródłem nadziei. Poznałem to kiedyś w Kalifornii, do której dotarłem tuż po trzęsieniu ziemi z roku 1994. Zawaliły się jakieś mosty, autostrady i domy. Kiedy jednak starałem się tubylcom wyrazić współczucie - byli zdziwieni, nie mówiąc już o tym, że wcale nie chcieli się z tego sejsmicznie niebezpiecznego terenu wyprowadzać. "To nam nakręca koniunkturę! Rząd wypłaci gigantyczne odszkodowania! Każdy odnowi sobie dom i kupi nowe auto! Ruszy się biznes budowlany, a z nim każdy inny! Boże, dawaj nam takie trzęsienie jak najczęściej!". Co kraj to obyczaj, więc uznałem, że ludzie wiedzą co mówią i wiedzą czego chcą. Na przykład stawiać coraz bezpieczniejsze domy z gipsu, żeby spadający sufit nie uczynił najmniejszej krzywdy nawet domowym zwierzętom. Tak samo będzie w Minneapolis, znanym mi wyłącznie z genialnego filmu "Fargo". Mój kolega "Pudzian" twierdzi, że przy jego reżyserach, braciach Cohen nawet Tarantino to nieutalentowany pętak, nie mówiąc już o tym, że każdy wysiada przy Buscemim, polecam, jeżdżą nawet tym samym mostem! Ale do rzeczy. To przemysłowe miasto, niezrażone zbyt długo katastrofą wybuduje po prostu następny most i następny, zresztą z perspektywy Ameryki to jakaś zwyczajna kładka była. Ameryka z łatwością uporała się z zatopieniem Nowego Orleanu, kraksą wahadłowca Challenger czy wysadzeniem WTC, nie mówiąc już o zbiorowych masakrach dokonywanych a to bronią maszynową, a to teksańską piłą mechaniczną. W Stanach przeszkody są po to wyłącznie, by je pokonywać, a problemy - żeby je rozwiązywać. Dlatego po Pearl Harbor zrobili Midway. Dlatego tamtejszym światem nie wstrząsnęła nawet tamtejsza seksafera - mianowicie jak prezydent Clinton wkładał swojej asystentce cygaro do pochwy (Łyżwiński - wysiadka!), no i nawet stanowiska nie stracił choć łgał, i to pod przysięgą, jak najęty. Przepraszam za skojarzenia dość dziwne i odległe, ale to przecież od Ameryki różni nas zdecydowanie. My się modlimy albo płaczemy. Oni budują od nowa i starają się niespecjalnie patrzeć wstecz. A jeśli już o dziwne skojarzenia chodzi - przypomniał mi się właśnie dowcip o Clintonach, bo jak wiadomo zdradzona i upokorzona Clintonowa chodzi uśmiechnięta i będzie zapewne kolejnym prezydentem USA. Oto Clintonowie jadą autem i zatrzymują się na stacji benzynowej. Okazuje się tam, że facet który leje paliwo do baku był niegdyś kolegą Hillary ze studiów."Widzisz, co by się stało gdybyś mnie nie poznała?" - pyta z dumą Bill, na co Hillary odpowiada z absolutnym spokojem: "Jak to co by się stało? To on byłby prezydentem!". Czyli jak to w Stanach - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Paweł Zarzeczny