Nie, nie chodzi wcale o wzniecanie nienawiści między narodami, lecz o pokazanie sąsiadom, że nie jesteśmy jakimś krajem satelickim, drobnym, takim którym można pomiatać, tylko silnym i ambitnym. Wlali już Ruskim nasi siatkarze, wlały właśnie siatkarki, czas na piłkarzy (a lada chwila lać będą Rosjanki nasze młodziutkie tenisistki, w co wierzę). Ruscy niechętnie z nami grają i rzadko. Może bierze się to już lat 40. i 50., gdy przyjeżdżały do nas przeróżne "Dynama" propagując niezły nawet futbol, ale że kojarzyły się z sowiecką okupacją zawsze bywały doszczętnie wygwizdywane. To dlatego wygrana 2:1 w 1957 w Chorzowie (Cieślik razy dwa!) wykroczyła poza sportowy wymiar i stała się niemal jak akt dziejowej sprawiedliwości. W 1981 - gdy 10 milionów Polaków wstąpiło do "Solidarności" Ruscy stchórzyli i umówiony już mecz w ostatniej chwili odwołali, bali się nas wtedy jak zarazy. Nie ma jednak co twierdzić, że my zawsze zachowywaliśmy się ładnie - w latach już 90. Wojtek Kowalczyk dany mu na drogę prowiant z hotelu "Rossija" wyrzucił na ulicę, bo niesmaczny i zaczął kopać - zamiast po prostu kopnąć się w głowę. Z Rosjanami ciężko się nam układa, bo każdy uważa się za kogoś kim nie jest. Oni za silniejszych, my za mądrzejszych, a mówiąc szczerze im i nam wiele do ideału brakuje. Warto wszakże szukać porozumienia i zgody, tak żeby kiedyś rosyjski prezydent nie zapraszał na wakacje księcia Monako, a polski - żeby nie musiał wypoczywać wyłącznie z bratem. Ale to wielka polityka. W sporcie zgody nie ma i być nie może żadnej - prestiż państwa, duma jego obywateli stąd właśnie się wywodzi. I stąd nasza radość ze Złotek, z Małysza, Kubicy, daj Boże kiedyś i z piłkarzy. W środę gramy niby tylko mecz towarzyski. Ale nie. Jest okazja pokazać, ze mały z rosyjskiego punktu widzenia sąsiad - już nie jest taki mały. Paweł Zarzeczny