Tak się jakoś złożyło, że przez tydzień wojażowałem po Francji, zaabsorbowanej prezydenckimi wyborami (elegancki mężczyzna kontra zmęczona i krzykliwa kobieta - to taki mój ogólny wniosek z ostatniej debaty, po której On prowadzi w sondażach jakieś 55 do 45, zaś Ona chyba tylko w dzieciach, bodaj 4:3...). Ale do rzeczy. Otóż w normalnym kraju, jakim wciąż jest kraina żabojadów - wbrew naszym mediom - w ogóle nie istniejemy jako temat. Nawet na mapie pogody. Przez dziesięć dni raz zauważyłem wzmiankę o Polsce, mianowicie okładkę w "Courrier International" (zwracam uwagę na nazwę, bo opisywanie świata to pisma tego obowiązek), na której to z biało-czerwonego jajka wykluwa się para niesympatycznych postaci, a tytuł opowiada o ekstremalnie prawicowych braciach K. (oni prawicowi, to co powiedzieć o Le Penie?). Całkiem jakby spisywali z pewnej polskiej gazety, dla której komuniści niezmiennie są centrystami, a chamstwem jest wszystko co na prawo od demokratów, mających program i poparcie na poziomie pana Kononowicza. No, ale nie łapmy niepotrzebnych kompleksów, bo trzy razy większy artykuł był w tym samym kurierku o Sarkolandzie - znaczy się są kraje w których istnieje jakaś elementarna równowaga, i które to kraje moglibyśmy naśladować: mianowicie najpierw krytycznie spojrzeć na siebie (bo ten Sarko faktycznie taki sobie, tyle że w rządzie nabrał już ogłady), a potem dopiero krytycznie popatrzeć na innych... Ponieważ jestem dalekowidzem, dopiero z oddali widzę w jak pięknym żyje na co dzień miejscu, i jak Polska jest poza swymi granicami szanowana (zwłaszcza z kieszenią wypchaną euro, c'est vrai! ). Jak wreszcie nie dostrzegam nigdzie objawów lekceważenia (to znaczy nie większych objawów, niż nasz tradycyjny i lekceważący stosunek do absolutnej reszty świata), jak zatrzymują się czasem ludzie okazujący sympatie dla nas wprost niezwykłą, a czasem i ... wiedze mi (mnie... to do profesora Miodka pytanie wreszcie nie z SB) obcą zupełnie! Dziś na plaży francuska Niemka, słysząc "Sen o Warszawie" Niemena nieoczekiwanie wyjawiła coś, czego nigdy bym się nie spodziewał - że Czesław Wydrzycki śpiewając ten genialny kawałek absolutnie nie miał na myśli Warszawy , ani tym bardziej warszawskiej Legii... (Mam tak samo jak ty, miasto moje a w nim, najpiękniejszy swój świat, najpiękniejsze dni, zostawiłem tam, kolorowe sny!). Otóż tylko i wyłącznie myślał on ponoć o rodzinnym Wilnie, z którego wraz z rodziną został wygnany (gdybym zatrzymał czas, i na skrzydłach jak wiatr, będę leciał co sił, tam gdzie moje sny...). Czasem naprawdę trzeba odlecieć daleko, żeby zobaczyć to, co bliskie. Bliskie sercu. Paweł Zarzeczny