Ten ból znają jednak sportowcy wielu dyscyplin, w których obecność trenera rzadko kiedy ma pozytywny wpływ. Choćby w futbolu: bo kto mógłby nauczyć kopać piłkę Ronaldinho albo Rooneya - oni nauczyli się przecież wszystkiego sami. Bądź w tenisie ziemnym - trener Federera może co najwyżej odbijać piłkę z drugiej strony siatki i jak najmniej się odzywać. Weźmy też przykład Małysza - zwycięża on absolutnie bez różnicy czy jego trenerem jest Tajner, Kuttin, Lepistoe, własny wujek albo i nikt. Z kolei słabym zawodnikom, takim jak nasi szachiści, nie pomoże nawet najtęższy fachman - bo jak wiadomo i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu. Dlatego bunt szachistów jest zwyczajnie głupi. Jeżeli nie czynią postępów (a tak jest, od lat najlepiej spisują się u nas gracze importowani z d. ZSRR) to nie dlatego, że słabo szkoli ich ten czy inny trener, tylko zapewne osiągnęli pułap swych możliwości. W Polsce taki pułap to zazwyczaj triumfy w kategoriach dziecięcych i juniorskich, albo dotarcie na starość do tytułu arcymistrzowskiego - tyle że arcymistrzów tłum dziś większy niż na Marszałkowskiej. Zatem zamiast wymieniać bez końca trenerów kadry %u2013 bardziej racjonalnym posunięciem winno być zakończenie kariery przez zawodników przemęczonych i wyjałowionych. Bo owszem, można zatrudniać sztaby opiekunów, jakich mają najwięksi czempioni z Kasparowem włącznie, którzy dniami i nocami drobiazgowo analizują każdy ruch, wymyślają nowe otwarcia i zwycięskie posunięcia. Ale kto i za co miałby te tabuny ludzi utrzymywać, no i kto wówczas zdobywałby tytuły - gość przy szachownicy, czy anonimowi suflerzy ukryci przed oczami widowni? I czy ma to w ogóle jakiś sens? Przed rokiem w meczu o mistrzostwo świata doszło do "wojny toaletowej", mianowicie jeden szachista tak często chadzał do kibla, że jasnym się stało, iż nie szuka tam ulgi bądź natchnienia, lecz najzwyczajniej ktoś mu podpowiada. Za nic jednak nie chciał chadzać tam w towarzystwie sędziego na przykład, bo jak twierdził, potrzebuje w momencie oddawania moczu niezbędnej dozy intymności. Nasuwa to całkiem prawdopodobne podejrzenia, że od lat o szachowe tytuły nie rywalizują już faceci przy szachownicy, tylko ci z dala od niej. Że jest dokładnie jak z tym sławnym z historii szachowym automatem, który niby wykonywał ruchy, ale tak naprawdę grał za niego ukryty w przepastnej skrzyni mistrz nad mistrzami. Nasi szachiści chcieliby wygrywać, ale sami nie za bardzo potrafią. Wypatrują jakiegoś czarodzieja, który za nich pomyśli, nauczy i pokieruje. Niegłupio. Bo zamiast dobrze grać i ruszać głową, wystarczy raz na jakiś czas przejść się do kibla. Paweł Zarzeczny