Odetchnąłem jednak. Bo znaczy to, że chwilowo może tych rakiet zabraknąć, gdyż sąsiad nasz od zawsze ma gospodarkę chronicznego niedoboru... W ogóle eta nowaja rakieta jest wiadomością dobrą. Skłoni Amerykę do szybszego zainstalowania tarczy antyrakietowej w Polsce, bo trudno po słowach gaspadina Iwanowa nadal twierdzić, że zagrożeni nie jesteśmy, przynajmniej potencjalnie. A ponieważ rakiety balistyczne z łatwością dosięgać mogą USA (a wystrzeliwane z okrętów podwodnych lub przenoszone samolotami - nawet cały świat) - Jankesi muszą poprosić Polskę, swój niezatapialny lotniskowiec w Europie, o zgodę na rozmieszczanie antyrakiet (to takie same rakiety jak ofensywne, tylko lepiej brzmi) na naszych wysuniętych rubieżach. Gdybym był polskim rządem, albo prezydentem, zgodziłbym się, wszelako pod kilkoma warunkami. Primo: żeby Ameryka zapłaciła, tak jak kiedyś Panamie za kanał albo carowi za Alaskę. Secundo: niech sama ten złom obsługuje. Tertio: niech odda nam - na zasadzie wzajemności - jakiś kawałek własnego terytorium. Ja głosuję za Hawajami, a jak trochę zbyt drogo dla Wujka Sama, to niech sobie odbierze od nas Chicago. Idiotyzm? Skądże! Jedynie śmiały plan i wykorzystanie okazji, że w starciu mocarstw cokolwiek da się przehandlować, zanim nas później pozabijają. Z tym zabijaniem oczywiście żartuję. Wszystkie te rakiety działają tylko na filmach, gdy tak naprawdę radzieckim nie pomogły pobić Afganów w sandałach, Amerykanom Wietcongu i Iraku, a Izraelowi Libanu. Ba, Rosja opublikowała, że jej głównym wrogiem jest teraz Estonia. Uff, ja bym, uważał i przypominam Rosjanom, że nie tak dawno nie potrafili sobie poradzić z Finlandią (bo śnieg spadł, a zima do tego była). A ich słynna obrona przeciwlotnicza i tysiące radarów okazały się bezsilne, gdy pewien wesoły Niemiec (bodaj Rust się nazywał) zwykłą awionetką, nie niepokojony przez nikogo (ależ w tym naszym języku zaprzeczeń!) wylądował na Placu Czerwonym (trzy takie samolociki, cztery kostki trotylu i byłoby może po sprawie?). Całe te żelastwo, czy się nazywa SS-20, Patriot, Scud, Strieła czy inna cholera jest w gruncie rzeczy po to, by milionowe armie wraz ze swymi generałami i fabrykami nie musiały zabrać się na przykład do zbierania kartofli. Stąd te wieczne strachy na lachy. Jako były żołnierz mogę zresztą obiecać ewentualnym okupantom, że na niepewny wkroczą grunt, a zamiłowanie do partyzantki i sabotażu silniej jest u nas zakorzenione, niż na całej reszcie planety. Generalnie więc każdy może nam naskoczyć. Zresztą panika jest nieuzasadniona zupełnie, bo Rosja - zanim ruszy z sołdatami tradycyjnie na Grochów - musi rozprawić się nie tylko z Estonią, ale i takimi drobiazgami jak USA, Japonia, Gruzja, Czeczenia i około 30 innych krajów, z którymi toczy nieustanne spory i bynajmniej nie o mięso. Bo Polska, jak przychodzi co do czego, zawsze musi być na szarym końcu. A zatem: Daragije druzja, nie bojsia i nie biespakojsia! Paweł Zarzeczny