Zapraszał do Marriotta kolega, twierdząc, że nauczy mnie grać w amerykańskiego pokera jakiś mistrz świata. Uwierzyłem, bo w innym hotelu, Hyatt, toczą się akurat karciane mistrzostwa i Warszawa stała się na czas pewien stolicą hazardu. A że na naukę nigdy za późno - wbiłem się w czyste spodnie, zostawiłem w domu kartę kredytową i wziąłem tylko dwie stówki - na bro. Za każdą bytnością w opisywanym miejscu poważnie bowiem uszczuplam zasoby kasyna lub własne, co tak czy owak zawsze jest czyjąś stratą i mnie smuci. Zresztą, najważniejsza rozrywka, a Marriott kojarzy mi się dobrze, bo tam niegdyś zostałem mistrzem Polski w darts, bijąc w finale mało wówczas znanego Grzegorza Miecugowa i wygrywając taką ilość whisky, która porządnej rodzinie wystarcza na dwa do trzech lat. Wszelako nocny hazard okazał się nieporozumieniem. W rolę amerykańskiego mistrza wcielił się bowiem podnajęty w tym celu Jan Tomaszewski, któremu tłumaczenie zasad szło nawet nieźle, ale nie powinien on tracić swej cennej energii - ja dałbym mu raczej pepeszę i wysłał do PZPN. Potem zabronili nam grać na pieniądze (gdy już się łamałem), no a wreszcie gdy zgolasiłem paru gości i pozbierałem ze stołu wszystkie żetony (jak Paul Newman w "Żądle", tam jest najpiękniejsza sekwencja pokerowej maestrii przy tasowaniu kart, z jednego długiego ujęcia, zrobiona przez autentycznego machera, który asa pik odnajduje jak chce, gdzie chce i kiedy chce - jakoś to jednak ludzi nie odstręcza od gry, oni lubią być kantowani!), no więc kiedy już nagrałem kupę żetonów ktoś zgasił światło i kazał nam iść do domu. - Boże, od pięciu godzin mogłem już leżeć w łóżku, zamiast czas tracić... - pomyślałem poniewczasie, ale że solidnie byłem już rozbudzony, przeszedłem jeszcze przez parę okolicznych szulerni. No więc obraz polskiego hazardu (mam porównanie, bo parę razy byłem w Vegas) jest żałosny. Jacyś goście w przetartych sweterkach w romby, do których idealnie pasują sceny z dworca w "Wielkim Szu", ta cała "marycha" albo "kobyłka" (znaczenie kart), spędzający noce przy stołach żeby wygrać sto złotych albo stracić wypłatę, kilka zakurzonych kątów, brudne szklanki, zakamuflowane wejścia, poczucie nieprawości i zapach tanich papierosów albo dezodorantów - jeśli trafimy na jakąś zagubioną niewiastę. Tymczasem w świecie hazard (i bukmacherka przede wszystkim) to wielka radość, kolory, neony, tłumy ludzi, emocje i wielkie wygrane (kiedyś w Vegas młoda dziewczyna wygrała obok mnie 27 mln dolarów i nie wzbudziło to jakiegoś przesadnego zainteresowania nawet lokalnej TV, ot, pogratulowali jej tylko bliżsi i dalsi sąsiedzi). Kasyna to niejednokrotnie dzieła architektury lub galerie sztuki, gdy u nas to jakieś ciemne salki i podejrzane typki o urodzie sutenerów. I w takiej scenerii nawet ten poker z Teksasu, w którym (ciekawe zasady, naprawdę) z parą trójek możesz opędzlować kogo chcesz - zwyczajnie mnie znudził, no i drugi raz nie zagram. Wielka to szkoda dla gospodarki, bo rząd planuje wprowadzić podatek od hazardu, co daje niektórym państwom miliardy dolarów - u nas da natomiast tylko kilkaset dodatkowych biurek, no bo kto tu się ma hazardować i gdzie? W takiej Ameryce, gdzie wkrótce zaczną się finały studenckiej koszykówki, tylko w zeszłym roku gracze postawili w zakładach na te amatorskie (!) rozgrywki półtora miliarda! Znaczy się biznes jest, ale nie u nas. No bo u nas - ludziom wystarczy kumulacja w Lotto, dziś jakieś 11 milionów złotych. Mówiąc szczerze gdybym je nawet wygrał, mocno bym się zastanawiał, czy zrezygnować z pracy. Bo u nas nawet wygrać w totka - zwyczajnie się nie kalkuluje. Paweł Zarzeczny