Chodzi o niebezpieczne związki - zawodowe. Wynalazek dziewiętnastowieczny, który funkcjonować chce w dwudziestopierwszowiecznym. Doświadczenie związkowe posiadam, bo każdy za młodu chce być socjalistą (Bismarck twierdził nawet, że kto nie będzie, to na starość zostanie świnią). No więc w tygodniku "Piłka Nożna" byłem szefem Komisji Zakładowej "Solidarności". No i zdawało mi się, że jestem blisko historii, bo mój kolega redakcyjny został ministrem w rządzie Mazowieckiego, gdzie zresztą zastąpił Kwaśniewskiego itd. itp. Ja, ponieważ każda władza korumpuje liderów związkowych - latałem na mecze do Barcelony czy Mediolanu. I w ogóle związkowanie szalenie mi się podobało, począwszy od pomysłów pewnej Rosjanki o nazwisku Kołłontaj, by walkę o społeczną sprawiedliwość i robotnicze prawa łączyć z wolną miłością. Miałem wtedy ze 20 lat i mnóstwo sił! Niestety, dość szybko marzenia zderzyły się z rzeczywistością. Mianowicie naczelny zaprosił mnie do gabinetu i zaproponował, żebym - skoro "Solidarność" już rządzi - poustalał wszystkim pracownikom sprawiedliwe pensje, w ramach budżetu oczywiście. Zabrałem się do sprawy ochoczo, połowie podniosłem, połowie zmniejszyłem, kogoś awansowałem i kogoś zwolniłem. Po czym rozpętało się piekło. Bo sprawiedliwość jest nie do zrealizowania w żaden normalny sposób. Każdy poczuł się pokrzywdzony (nawet i o to, że podniosłem za mało, albo nie ich kolegom...), ludzie zaczęli się kłócić i kłócić, więc naczelny - przy ogólnym przyzwoleniu, z powrotem wziął towarzystwo za twarz. I każdy, nie wyłączając mnie, głęboko odetchnął. Bo władza jest do rządzenia, ludzie do robienia, ot co. Związki zawodowe to stwory z innej epoki, to organizacje które promują jedynie liderów i im napychają kieszenie (pamiętam, ze pierwszym skutkiem stoczniowego strajku było podarowanie bodaj ośmiopokojowego mieszkania jego przywódcy, Lechowi Wałęsie). O naszych związkowcach nie wiadomo było nigdy nic, poza tym że opętani byli agenturą a to radziecką, a to amerykańską. Klasa robotnicza, główny uczestnik związków nie wykształciła ani sensownych pomysłów na gospodarkę, ani na przekwalifikowanie się do branż bardziej potrzebnych i lepiej opłacanych, ani nawet na zgromadzeniu odpowiednich funduszy strajkowych, z których dziś mogłaby płacić ludziom zapomogi (zatem za obecne strajki zapłaci, jak za wszystkie wcześniejsze, to biedne państwo pieniędzmi tych, którzy pracują). I na nic tu frazesy, wzruszanie opinii, albo podpieranie się sondażami, że naród popiera strajki. Większość - to jak wiadomo niepewna gwarancja racji w żadnej sprawie, zresztą - jak sobie przypominam - koszmarnie kojarzeni bolszewicy zwali się tak dlatego, że stanowili właśnie bolszinstwo, większość, po czym większość ta sama skazała się na na głód i wojny, na poniewierkę i urawniłowkę, mając przez czas całe usta pełne najwznioślejszych haseł. Żeby nie nudzić już w okolicach południa, przytoczę jeszcze anegdotkę, jak to związki zawodowe zakładali piłkarze, a konkretnie napastnik Roman Kosecki, Wtedy szlachetny populista, dziś stateczny i zamożny liberał. No więc poszedł Romcio do prezesa PZPN Kazia Górskiego i mówi, ze zakłada związki, bo futbolistom należy się więcej sianka (nie ma sianka, nie ma granka). A pan Kazio, człek wielkiej rozumności mówi tak: "Kolego Kosecki! Wy zamiast związki zawodowe zakładać, to mi powiedzcie kiedy strzeliliście ostatnią bramkę dla reprezentacji!" No więc zamiast strajkować, ludzi straszyć, nadużywać narodowej flagi i głosić ekonomiczne herezje - życzę lekarzom, żeby ich głowy pełne były pomysłów, a kieszenie - pełne dziękczynnych listów od uzdrowionych pacjentów. I żeby zawierzyli w wolny rynek, a nie propagowali idee z zaświatów. Z haseł się nie wyżyje, nawet przy najlepszej służbie zdrowia. Paweł Zarzeczny P.S. Zaś co do "większości" to polecam trafną i nieśmiertelną uwagę Oscara Wilde'a: "Codziennie przez Most Londyński przechodzi 12 tysięcy ludzi. Większość z nich to głupcy".