"W Warszawie nas nienawidzą" - rzekł właśnie trener Orest Lenczyk, myląc się straszliwie. Otóż nienawiść jest stanem emocjonalnym, którego doznajemy, kiedy coś nas bardzo zaboli, niezwykle mocno, na ogół niezasłużona krzywda. Tymczasem Bełchatów (najgłupsza nazwa świata: Górniczy Klub Sportowy Bełchatów-Opole-Turów Bełchatów - do Guinnessa się to tylko nadaje) ani ziębi, ani grzeje. Każdy lubi Matusiaka (bo trafia, choć wypowiedź, że Wisły na niego nie stać, pokazuje, że prawdopodobnie ma on ledwie podstawowe wykształcenie), Gargułę i nawet Lecha, ale ich zdjęć na ścianie się nie wiesza. Ba, kiedy Bełchatów wygrywa na obcych boiskach, nikt nawet się nie wścieka, a kibice pokonanych drużyn gotowi są nawet - zamiast tradycyjnych bluzgów - nawet poprzybijać im piątki, a jak trzeba, to i popchnąć autobus... No i taki to lider - bezpłciowy. Ale, ale - zasłużony. Wczoraj przetoczyła się w mediach dyskusja, kto jest liderem... Ja oczywiście stawiam na Bełchatów, a zamiast cytowania paragrafów przypomnę tylko, ze Legia winna jest sama sobie! Bo pomysł premiowania bezpośrednich spotkań zrodził się po tym, jak w ewidentnie ustawionym wyścigu z ŁKS-em nastrzelała pół tuzina goli w Krakowie, budząc u wielu swoich kibiców poczucie zażenowania... Wtedy właśnie uznano, że nasza liga nie powinna być cyrkiem. A kto lepszy, powinno się wyłonić pomiędzy zainteresowanymi, a nie przy pomocy komórek i "biletów Hanki Gronkiewicz-Waltz", jak o banknotach Narodowego Banku sygnowanych przez jej dawną prezeskę mówił zawsze "Fryzjer", ten niepodważalny lider jesieni pośród działaczy... Zatem nie ma co rozważać nawet litery sportowego prawa (jedno spotkanie wystarczy, czy może potrzebne są dwa spotkania...), bo najistotniejszy jest tego prawa duch. Zaś na marginesie - musi tak być! Pomyślmy co by się stało, gdyby rozgrywki zostały w Polsce przerwane, choćby przez wojnę, jak w 1939 roku? Czy mielibyśmy dwóch mistrzów? (jednego z bramek, drugiego z bezpośrednich gier???). No absurd jakiś. Ja zresztą, bojąc się, że Bełchatów zostanie mistrzem, już szykuję sobie jakieś argumenty na tak. Po pierwsze lubię Lenczyka, bo w przeciwieństwie do innych trenerów - jak to ładnie ktoś napisał w necie - nie zaśmieca składu obcokrajowcami i stawia na Polaków. Ja wyciągam z tego i taki wniosek, że jest zwyczajnie uczciwy (opowiedział mi właśnie jeden z nowych prezesów Lubina, że trener-prezes Jabłoński w ostatnich dniach urzędowania zdążył jeszcze zrobić dwa transfery z Bałkanów na paręset tysięcy euro - Serbów, z którymi nie ma teraz co zrobić, tak słabiutcy są... Dlaczego pan Jabłoński działa w sposób, który nasuwa niedobre skojarzenia? (Podobnie jak ciągał dawniej za sobą niedoszłego zięcia?). Ja tego nie rozumiem, poza tym, że Lenczyk na takie transakcje sobie nie pozwala i będę go za to chwalił, nawet jak ktoś zażartuje, że niechęć do cudzoziemców bierze się wyłącznie z jego nieznajomości języków obcych. Ha, pan Orest więcej ma zasług, na przykład wstawił się za posądzanym o przestępstwa Ujkiem (mnie też kiedyś pomogło paru dobrych ludzi, gdy większość wolała patrzeć jak tonę) - dziś cieszą się obaj, a Ujek chyba narodził się na nowo. No i ma Lenczyk jeszcze jedną cechę, którą niezwykle cenię - mianowicie nie gaworzy o taktyce, tylko uczy piłkarzy dużo i szybko biegać. A jest to jak wiadomo sport ruchowy, a nie łamigłówki rozwiązywane przy tablicy. Zresztą nie czarujmy się - sporo piłkarzy nie odróżnia najprostszych słów, więc czas odprawy jest zazwyczaj czasem straconym. Chyba, że uda się gdzieś w kącie przysnąć... Paweł Zarzeczny, "Dziennik"