Komuna nigdy nie zginie, a to dzięki całkiem naturalnemu, łatwo przyswajalnemu i akceptowalnemu hasłu: "każdemu według potrzeb", które to wymyślił pewien XIX-wieczny anarchista o skomplikowanym nazwisku Dumartheray (w książeczce o jeszcze bardziej skomplikowanym tytule "Aux Travailleurs manuels partisans de l'action politique"). No i dodawał też ten Francuz, dla równowagi, że od każdego według jego sił, co zważywszy na marniejący ludzki gatunek oznacza tyle, że od każdego tyle co nic, albo całkiem nic. No więc rodziło to i rodzi mnóstwo korzystnych marzeń,bo każdy z nas potrzeby ma ogromne - mieszkanie, praca, zdrowie, wykształcenie, dobra pensja, kobieta (mężczyzna) etc., a anarchokomuniści poszli nawet dalej i obiecali też wspólne żony, majątki - nie zająknęli się wszelako o sprawach przykrych, jak wspólna bieda, wspólne choroby, wspólny niedorozwój lub wspólne długi, ale kto by tam chciał słuchać o kwestiach mniej przyjemnych. No i wszystkie te fantasmagorie, czyli idylliczne obrazy mocno utkwiły w ludzkich głowach, czasem nawet i w niegłupich, no i żyją w nich zupełnie odwrotnie niż mózgowe szare komórki - mianowicie wiecznie i niezniszczalnie. Mit o szczęściu, wobec widocznego wokół nieszczęścia, wykorzystują spryciarze różnej maści - przy czym dla mnie określenie "spryciarz" nie ma negatywnej konotacji. Spryciarz to człowiek przedsiębiorczy, pomysłowy, sprawny. W Polsce spryciarze udają jasnowidzów i szukają zwłok (znajdują je wprawdzie raz na milion przypadków, ale kasują za to milion na milion), leczą choroby dotykiem bądź świdrującym spojrzeniem, wyszukują studnie z wodą (wszystko to z jednakową nieskutecznością), albo też szerzą przekonania tak zwane lewicowe - czyli mityczne. To znaczy starają się wmówić każdemu idiocie (a tych jest większość, sam do nich się zaliczam grając na przykład w totka), że może nastąpić jakiś sprawiedliwy podział dóbr, dzięki któremu życie nasze odmieni się jeszcze za życia. I tacy właśnie spryciarze pracują w SLD. Piszę: pracują, ponieważ partie nasze składają się z aparatczyków, funkcjonariuszy, którzy za pensje i dostęp do różnych dóbr głoszą stosowną katechezę. Nie dotyczy to wyłącznie SLD - funkcjonariuszy skomuszonych, bo mamy też funkcjonariuszy odrzuconych (PiS), złaknionych (PO), nawiedzonych (LPR) i niewykształconych (Samoobrona) - a PSL to funkcjonariusze ze wsi, co zresztą widać, słychać i czuć. I trudno mieć do tych partyjniaków pretensje, że robią nas stale w konia. Każdy woli ołgać bliźniego, niźli siebie samego, a gadać mu to co pragnie usłyszeć - bo każdemu... według potrzeb! I na ten właśnie trop wpadł pan Donald Tusk, sugerując rychły sojusz PO z SLD, czyli teoretycznie ognia z wodą. Czemu? No bo jak widzi, że lewica może obiecać wszystko wszystkim, i zebrać głosy też wszystkie - no to on też tak chce i od razu nasunął mu się wniosek, że warto się pod taki samograj podłączyć. I z SLD zbratać, bo w końcu nie program istotny, lecz prezydentura (jak i dla Kaczyńskiego sojusz z Samoobroną to też nie program, tylko władza). Oznacza to ni mniej ni więcej, że PO osiągnęło wreszcie najwyższy wymiar w polityce, absolut - obieca kapitalistom wyższe zyski, a biedakom większe wsparcie, czym ma szansę stać się najpełniejszym wyrazicielem hasła pana Dumartheraya: każdemu według jego potrzeb. Każdemu. A zwłaszcza sobie. Ale nie jest to żal do PO, bo ja spryciarzy lubię. Oznacza to jedynie, że wszystkie polskie partie stały się już w istocie rzecznikami tej niby dawno pogrzebanej komuny. W myśl zresztą innego starego, a niezwykle trafnego hasła: Funkcjonariusze wszystkich partii łączcie się! Paweł Zarzeczny