Takie są bowiem czasy. Nie wolno już publicznie sięgać po browar (100 zł grzywny), za chwile po fajki (też stówkę wyniesie kara), z przyjemności wolno jeszcze pieprzyć się - ale i to pewnie do czasu. Oczywiście nie lubię palaczy. A właściwie to nie tyle nie lubię, co im współczuję - zwłaszcza jak muszą kopcić po ubikacjach (szkoła), na schodach lub przed budynkami (biura), jeszcze tylko klasa robotnicza może pociągać absolutnie dowolnie. Palacze to grupa ludzi totalnie zepchnięta na margines i zasmrodzona (zapowiadana kolejna ustawa, o smrodzie - palaczy mogłaby chyba dotyczyć również). A jeszcze gorsza od palacza jest palaczka - całowanie takiej osoby zniechęca do seksu, chyba ze ktoś lubi wylizywanie popielniczki. No, ohyda i tyle. Ja rzecz jasna paliłem również, i jak wszystko czemu się oddaję - nałogowo. Trzy paczki dziennie, pierwszy papieros już z samego rana, ostatni w trakcie zasypiania. Trwało to latami. A jednak udało mi się problem przezwyciężyć. A pomógł mi - akurat nowo mianowany trener Legii, Jan Urban. Naście lat temu pisałem bowiem o nim książkę i machnąłem się autem do Osasuny, przez najwyższe przełęcze pirenejskie, ale naprawdę rzadko dochodząc do 200 na godzinę (jak później się okazało, jako młody kierowca zapomniałem zluzować hamulec ręczny). No i do Janka dojechałem (książkę też napisałem). Był akurat gwiazdą Królestwa Nawarry, po strzeleniu trzech goli Realowi w Madrycie. Podjechałem na trening - trener od razu dał Polakowi dwa dni wolnego: "masz przecież gości z Polski, zajmij się nimi!". No i tak się zajął, że dwa dni nie kładliśmy się spać, a na drogę - podczas pożegnania - dał mi, biednemu rodakowi z dalekiej ojczyzny - karton Marlboro i parę kilo jakiejś pampeluńskiej, czerwonej kiełbasy. Dojechałem mniej więcej do Niemiec, gdy nie tylko fajki wypaliłem, ale i kiełbasę zeżarłem. No i się zaczęło. Zgaga totalna, ból straszliwy, biegunka, co chwila utrata świadomości i chęci do życia. Modliłem się w duchu, żeby dojechać do Polski i położyć się w pierwszym lepszym szpitalu. Jakoś się doczołgałem. No i diagnoza: to atak serca! Nitrogliceryna! No to jechałem dalej. W kolejnym szpitalu: rozległy zawał! Jadę aż do Warszawy - jak umrzeć to blisko domu (a nie jest łatwo tak ciurkiem jechać z Pirenejów, na mapę popatrzcie!). No i w stolicy diagnoza zupełnie inna: wrzody. A w ramach leczenia - najzwyklejsza woda do picia! No i prośba, a właściwie to rozkaz: proszę rzucić palenie! Natychmiast! W przeciwnym wypadku wytniemy panu żołądek. A i tak nigdy już nie będzie pan mógł jeść smażonego, pieczonego, słodkiego, kwaśnego i wszystkiego innego. Tylko wodę pić. Nawet wszystkie pogróżki gangsterów nie wystraszyły mnie tak bardzo, jak tamten zakaz jedzenia. Co było zrobić - rzuciłem palenie. A zatem mój przepis - powtórzę - karton marlboro i dwa kilo najostrzejszej hiszpańskiej kiełbasy. Odrzuca raz na zawsze. Jeszcze raz ci dziękuję, Janku. Paweł Zarzeczny