I nie chodzi tu o amerykańską aktorko-piosenkarkę DD, lecz o klacz tego imienia, która w latach 70. bodaj jako pierwszy polski konik (i ostatni dotychczas) wygrał na słynnym torze we Wiedniu. Nagroda Doris Day jest po dziś główną eliminacją właśnie do wiedeńskich derbów, tegoroczne odbędą się 17 czerwca. Wygrał bity faworyt, wspaniały Kornel, którego dosiadał rosyjski dżokej Aleksander Reznikow. No i wygrał też 9 tysięcy złotych, bijąc konkurenta o półtorej długości. Historię Kornela znam dobrze i - głęboko wierzę - będzie on w świecie sportu nie mniej znany od Kubicy. Jako źrebak był nieciekawy, miał jednak w rodowodzie, tak ze strony ojca jak i matki, krew słynnego Secretariata, ogiera który wygrał kiedyś Kentucky Derby o rekordowe sto kilka długości. Kupił Kornela mój kolega za parę tysięcy ledwie i musiał chyba ryzykować, bo zrezygnował z zakupu tak wybitny znawca koni jak Jerzy Engel (serio, na tym akurat się zna). No i Kornelowi nie zdarzyło się jeszcze nigdy przegrać (i nie trzeba pobudzać go wcale, lać batem czy kłuć ostrogami, bo sam zawsze goni jak oszalały), a w Wiedniu zgarnie zapewne 54 tysiące euro. To znaczy nawet nie on, tylko właściciel. Bo z konikami jest naprawdę super - wystarczy o nie dbać, kochać, poić wodą z miodem, a one oddają całą kasę człowiekowi. Same zadowolą się - jak było w sobotę - tym, że dostaną kawałek jabłuszka... I kiedy tak patrzę na rozwydrzenie wielu sportowców, na ich żądania coraz wyższych apanaży i coraz to lepszych warunków, okazuje się że są jeszcze enklawy normalności, gdzie startuje się nie po to żeby zarobić, ale żeby zwyciężyć. Paweł Zarzeczny