Ja nie zostałem nigdy fanem żużla, bo sport ten - do dziś zresztą - skutecznie obronił się przed Warszawą. To znaczy raz zabrał mnie na mecz do Rzeszowa mój szkolny kolega Rymarowicz, znany komentator (to ja zresztą zrobiłem z niego dziennikarza, bo gdy widziałem jak przy malowaniu ścian u mnie w mieszkaniu wiecznie czyta "Przegląd Sportowy" a wyniki zna na pamięć, rzekłem mu: - Rzuć to malowanie i zacznij pisać, w niczym nie jesteś nie tylko gorszy, ale parę razy lepszy! No i zaraz go zatrudniłem, już bez pędzla). Ale do rzeczy. Otóż Robert chcąc się jakoś odwdzięczyć zabrał mnie do tego Rzeszowa. Towarzystwo miałem przednie: papa Gollob, Tomek Gollob i Jacek Gollob. Jechaliśmy jakieś pięć godzin. Po czym, zaraz po dotarciu na miejsce, spadł deszcz, mecz odwołano, no i pojechaliśmy pięć godzin z powrotem. Taaa, wtedy moje drogi z żużlem rozeszły się całkowicie, bo ja nie lubię tracić czasu. Wczoraj w Lesznie na szczęście nie padało. Nasi byli niemożliwie wspaniali, zwłaszcza Kasprzak, a już Gollob w ostatnim biegu doprowadził mnie do krzyku. No i żałowałem, że mnie tam nie ma. Bo rację miał komentujący finał aktor Jerzy Kryszak, że żużel w telewizji to jednak nie to samo. Że istnieje szklana ściana, która zabiera to co najlepsze. Trudno się nie zgodzić - bo tylko z trybuny należycie docenimy ogromne prędkości, tłok na wirażach, niebezpieczeństwo, swąd palonego metanolu, gruchot żwiru... No a jak na pierwszym wirażu cała czwórka leci w bandę, a potem słychać sygnały karetek - to publika lubi najbardziej, choć żużlowcy już niekoniecznie. Nie rozumiem tylko jednego. Czemu w drużynówce jesteśmy na szczycie, a wyścigów Grand Prix w polskim wykonaniu nie da się oglądać. Podświadomie myślę, że wielu zawodników z zagranicy jazdę zespołową odpuszcza, co zresztą widać było wczoraj choćby po Brytyjczykach. Ale nie nasz problem. Cieszmy się. Szczególnie, że mistrzami świata, w czymkolwiek, jesteśmy naprawdę rzadko. I ten hymn, to "złoto" - smakuje zawsze najcudowniej. Paweł Zarzeczny