Z lustracją mniej więcej wiadomo... Kto ma coś na sumieniu, to się broni lub wykręca kota ogonem (logiczne, też bym tak robił, gdyby SB mnie kiedyś zwerbowała, lecz nie nadawałem się z prostego powodu - wszystko bym wygadał po pijanemu, a u agentów obowiązuje "hermetyka"). Natomiast kto lustracji chce, pragnie, by przewietrzyć nieco zgnuśniałe towarzystwo z górnej półki, bo a nuż kilkaset stanowisk się zwolni, to też oczywiste. Ale spór o lustrowanie dziennikarzy jest pozorny, bo wszystko i tak reguluje ustawa, której trzeba się podporządkować. Koniec kropka. Jest to zatem wyłącznie gra elity i antyelity (kontrelity?), które pogrążone w sporach moralnych zapominają o kwestiach fundamentalnych. A takimi są dla mediów elektronicznych oglądalność i słuchalność, zaś drukowanych - poczytność. Niestety, gdzie nie spojrzeć, wszystko wali się na pysk. TVP rzekomo uzdrawiał Wildstein, tyle że widzowie zamiast moralitetów woleli kreskówki w komercji, a zamiast hołdów dla PiS-u - może z przekory - jego totalna krytykę w TVN. Rozgłośnie radiowe na szczęście w większości przejrzały i politykę odstawiły do kąta i jak się słucha radia, jeśli ono do czegoś namawia to do konkursów i zarabiania pieniędzy, czasami tylko przerywanych piosenkami... Ale jeszcze większy dramat jest z prasą drukowaną, która najwyraźniej z informacyjnej stała się misyjna. Wiadomo, kto zajmie jakie stanowisko w jakiej sprawie, kto w jakie tony uderzy i kogo poprosi o wywiad. Zaprzyjaźnione media wzajemnie się potem cytują i wychodzą im fantastyczne wynik - tego zacytowano w miesiącu 12 tysięcy razy, tego 10 tysięcy, a tego - ale się poprawi. Prowadzi to do produkowania coraz bardziej absurdalnych historii, byle zostały zauważone - ale uwaga - nie przez odbiorców, a tylko przez innych dziennikarzy, a redakcja zebrała pochwały od swoich polityków. Odbiorcy generalnie są w pogardzie, choć jak uczył nas "Larry" Lindenberg w dawnym "Super Expressie" (milion nakładu!) - to właśnie czytelnicy składają się na pensje dziennikarzy zostawiając po złotówce lub dwie w kioskach. Głosują za artykułami, a nie za nic nie znaczącymi cytatami, w dodatku głosują nie cyframi, tylko nogami i portfelami! (notabene ciekawe kto to liczy i ileż tam musi być pomyłek!). Dochodzi do kuriozalnych sytuacji. Na przykład właściciela "Życia Warszawy" interesują wyłącznie cytaty, no to je ma w ogromnej ilości, tyle że sprzedaż nie przekracza parunastu tysięcy egzemplarzy. Tak zwane tygodniki opinii (choćby "Wprost") w pogoni za cytatami uruchamiają witryny internetowe, żeby ścigać się z dziennikami, no i cytowane rzeczywiście są - tylko kto kupi tygodnik, skoro najciekawsze sprawy zobaczył już w darmowym internecie? Tak, nastąpiło zatracenie proporcji i to wszędzie absolutnie, od prawa do lewa, od "Dziennika" do "Trybuny", tylko "Wyborcza" jakoś jeszcze łapie, że cytowanie cytowaniem, ale lepiej dać kilkadziesiąt sensownych i apolitycznych dodatków to może ludzie to kupią, no i "Fakt" - konsekwentnie stawiając na pictoriale, a nie na morale. Dlatego tylko im sprzedaż dramatycznie nie spada. Trzy lata szefowałem wielkiej gazecie i miałem stały wzrost sprzedaży, to wiem o czym piszę. Elity zarzucały mi złą linię pisma, nietrafne analizy i brzydkie tytuły, ale czytelnicy mieli frajdę, a my dobre pensje. I czasem marzę o tym, by te stare mądre persony i specjaliści od moralizowania zebrać w jednej gazecie, albo w jakiejś telewizji, i niech cytują tam siebie nawzajem i wzajemnie chwalą, a nam, normalnym ludziom dadzą wreszcie spokój. A kiedy zauważymy, że w mediach coraz mniej jest mentorstwa, lizodupstwa i kaznodziejstwa, że wracają one do zwykłego, nie napuszonego ideologicznie życia i do normalnego języka - może znów zaczniemy kupować gazety? Paweł Zarzeczny