W roku 1933, w obliczu dojścia Hitlera do władzy, Marszałek Piłsudski zaplanował wojnę prewencyjną z Niemcami. Wojna prewencyjna to taki akt zbrojny, który wyprzedza agresywne zamiary przeciwnika. Niemcy były wówczas związane Traktatem Wersalskim, który ograniczał ich armię do 100 tysięcy żołnierzy. "Dziadek" jednak nie zyskał wsparcia Francji, wkrótce zresztą zmarł, Hitler traktat wypowiedział, siły zbrojne wzmocnił i świat podpalił... Wojna prewencyjna zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy gdzieś w świecie rysuje się potencjalne zagrożenie. Zaatakować, zanim nie będzie za późno. Na przykład teraz Koreę Północną, Irak i Iran, kiedyś Kubę, wcześniej Czechosłowację, Węgry. Mocarstwa, które prowadzą dziś taką wyprzedzającą politykę, to USA i Izrael. Twardą ręką bronią interesów (pierwsze) i terytorium (drugie). Na podobne działania niewątpliwie ma ochotę i Rosja, co widać choćby po Gruzji, a niewykluczone, że prędzej czy później Białorusi i Ukrainie. Tak, świat polityki nie rezygnuje z wojny jako metody uprawiania polityki, a konflikty zbrojne to takie współczesne krucjaty. Podobno zawsze - zdaniem agresorów - są to wojny sprawiedliwe, w słusznej sprawie. Tak też myślał Piłsudski mówiąc swemu adiutantowi, że nawet jak Polska Niemcy napadnie, to właściwie będzie się przed nimi bronić... Problem z wojnami jest jednak zawsze taki, że trudno je wykonać według planu. Bo zawsze następuje eskalacja. Tak jest w Iraku (Bush już wie, że trzeba więcej żołnierzy i więcej), tak było w Wietnamie. Wtedy Amerykanie zaczęli od obrony tamtego kraju przed zaszczepianym i wspieranym z Chin komunizmem i zwalczać zaczęli Vietcong, czerwoną partyzantkę. Ponieważ dostawała broń z Laosu i Kambodży, trzeba było odciąć drogi zaopatrzenia - skończyło się zatem na bombardowaniu całego regionu. A kiedy okazało się, że nie da się spalić całej dżungli napalmem - podpisali akt pokojowy, będący de facto kapitulacją i oddaniem Wietnamu komuchom. Była to decyzja spóźniona, ale jednak rozsądna: Amerykanie wracali z Indochin coraz częściej w plastykowych workach. Jak wiadomo historia jeszcze nikogo i niczego nie nauczyła. Dlatego Bush chce prewencyjnie podbić Iran, żeby nie groził atomem (który obiecuje mieć już w lutym i użyć kiedyś, najpierw przeciw Izraelowi). Amerykanie jak coś obiecują, to robią, dlatego na miejscu Irańczyków kopałbym schrony przeciwlotnicze. Jest to przeczucie (bo na razie tylko przeczuciem się kieruję) dla Polski groźne, bo wojna prędzej czy później rozlewa się po całym świecie. A zaczyna często od spraw najbłahszych - jak od zastrzelenia w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda (paradoks wojny jest taki, że jednak zawsze ktoś na niej korzysta, my po tej I wojnie odzyskaliśmy niepodległość!). Na szczęście Bush nie chce w Iranie polskich wojsk. To też mój domysł, ale bierze się z tego, że amerykański prezydent nie planuje działań lądowych, tylko gigantyczne bombardowania z wody i powietrza. Nasze mięso armatnie zatem zbędne jest tym razem, a konkretnej floty morskiej i powietrznej nie posiadamy. Chyba żeby zaatakować prezydenckim tupolewem. A dla podkreślenia nierozerwalnego sojuszu - z głównodowodzącym na pokładzie. Paweł Zarzeczny