Jednak w Anglii, kolebce kapitalizmu, tak dziwny wypadek właśnie się wydarzył. Nowy premier, Gordon Brown, ma wszystkie cechy charakteru, które pozwoliłyby mu być znakomitym księgowym w sektorze prywatnym tak samo jak i państwowym. Jest cierpliwy, zachowawczy, no i potrafi liczyć. W końcu jest Szkotem. Ostatnie dziesięć lat spędził pozostając w cieniu Blaira, jako Minister Skarbu w jego rządzie. Nieustanne odwlekanie daty ustąpienia przez Blaira nie zniechęcały go - w międzyczasie podjął wszystkie możliwe zabiegi by zostać jego naturalnym sukcesorem. Przez ostatnią dekadę dorobił się reputacji najbardziej skutecznego szefa finansów w Europie. By nie narażać swojego wizerunku w oczach opinii publicznej, w wypowiedziach ograniczał się wyłącznie do kwestii monety. Nigdy na przykład nie ujawnił jakie jest jego stanowisko w sprawie interwencji w Iraku, a także w każdej innej. I nigdy otwarcie nie wystąpił przeciw Blairowi, mimo narastającej frustracji wynikającej z odgrywania wiecznie drugoplanowej roli. Taki Gosiewski skrzyżowany z Gilowską, o czym świadczyć mogłaby nawet i zbliżona uroda, niepowtarzalna. Jak na księgowego przystało, Brown nie jest rzecz jasna, świetnym mówcą, by nie powiedzieć wprost, że jest marnym. Ale i tak dogaduje się z kim chce i z kim warto. Akurat nie z pielęgniarkami, jak jego zdesperowany polski kolega, ale z bankierami z londyńskiego City. Anglicy dzięki takim właśnie rozmowom wiedzą, że za jego rządów oszczędzone im zostaną idee "trzeciej drogi" i wizjonerskie pomysły sprawiedliwości społecznej. Z równą pewnością mają prawo oczekiwać, iż przy Brownie ceny nieruchomości nie spadną, zarobki będą rosnąć szybciej niż na kontynencie, a Londyn umocni się na pozycji finansowej stolicy świata. A my? Ano my możemy się spodziewać, że nowych miejsc pracy dla Polaków w Anglii na pewno nie zabraknie. Paweł Zarzeczny