"Konkurencja prawie żadna" - mimo że od premiery "Seksmisji" minęło niemal 28 lat, większość z nas pamięta radosne odkrycie Maksa zagranego przez Jerzego Stuhra. Każdy obywatel kapitalistycznego świata w skrytości ducha marzy, by rywalizacja w jego dziedzinie była, choć od święta jak najmniejsza. Między Wigilią i Nowym Rokiem to marzenie spełnia się szefom Premier League, nawet bezstronny kibic ma okazję zdać sobie sprawę: dlaczego te właśnie rozgrywki są najdoskonalszym produktem futbolowym? Kiedy opłacane dziesiątkami milionów euro gwiazdy Primera Division, czy Serie A obżerają się, balują, lub wylegują na plaży, ich koledzy z Anglii pracują ku uciesze kibiców i potędze korporacji. Inna rzecz, że gwiazdom ligi włoskiej plaża raczej teraz nie w głowie. W aferze z ustawianiem meczów objętych zakładami piłkarskimi, pojawiły się nazwiska trzech mistrzów świata z 2006 roku. Nie ma żadnych dowodów, że Gianluigi Buffon, Gennaro Gattuso i zdobywca "Złotej Piłki" Fabio Cannavaro popełnili przestępstwo, ale ich zdjęcia w prasie, to wystarczający powód do świątecznej chandry kibiców calcio. Anglicy inaczej pojmują istotę zawodu piłkarza Tymczasem na Wyspach grają. Tak było zawsze, to właśnie tam, gdzie rozgrywki ligowe powstały już w 1888 roku, w okresie świąt gracze dostarczali rozrywki kibicom. Zapewne szefowie angielskiej piłki inaczej rozumieli istotę zawodu piłkarza. Czy jest on utrudzonym obywatelem, któremu w Święta należy się czas na odpoczynek i refleksję, a może jednak pracownikiem podobnym do tych, co przebierają się za Świętego Mikołaja, by wykorzystać świąteczny popyt? Można się litować nad zarabiającymi po 13 mln euro za sezon Leo Messim i Cristiano Ronaldo, a można uważać, że dlatego otrzymują aż tyle, żeby dawać z siebie coś ekstra. Tym czymś mogłyby być emocje podarowane kibicom w święta. Przy okazji niedawnego mundialu klubów w Jokohamie prasa hiszpańska z zachwytem opisywała podbój Japonii, którego dokonał zespół Pepa Guardioli. Według badań agencji SportMarkt 7 mln Japończyków przyznaje się dziś do kibicowania Barcelonie. Od 2009 roku zainteresowanie klubem z Katalonii wzrosło o 18 proc, co jeśli chodzi o popularność pozwoliło mu awansować z trzeciego miejsca na pierwsze. A jeszcze w czasach galaktycznych zdecydowanie przegrywał on z Realem Madryt, gdzie grali Zidane, Ronaldo i Beckham. Prezes katalońskiego klubu Sandro Rosell jest oczywiście dumny. Walka o rynek zbytu w Azji to dla jego klubu sprawa kluczowa. Mimo wszystko, kiedy wybrał się do Chin i zapytano go: kiedy Barca dostosuje godziny rozgrywania swoich meczów do odbiorcy azjatyckiego, odpowiedział, że nie prędko, bo przeszkadza temu tradycja. Ta sama tradycja nakazuje Hiszpanom świętować Święta. Dlatego Messi wypoczywa w rodzinnym Rosario, a Cristiano Ronaldo z Iriną Shaik byli na Malediwach. W tym czasie ich kumple z Premier League uganiali się za piłką. Angielscy piłkarze od dekad uchodzili za największych opojów w świecie futbolu. Nawet dla przybywającego ze Szkocji Aleksa Fergusona pierwszym problemem w Manchesterze United była walka z alkoholizmem reprezentantów kraju. To były czasy, kiedy angielscy trenerzy, tacy jak legendarny Brian Clough, który z Nottingham Forest zdobył dwa razy Puchar Europy, imprezowali na czele zespołu. Dziś to się zmienia, także dzięki przyjezdnym. Jakiś czas temu angielskie media obiegły skargi Roberto Manciniego, który po przyjeździe do Manchesteru nie mógł wyjść z podziwu, że gracze City piją tylko po to, żeby się upić. Przed Świętami głos zabrał trener Tottenhamu Harry Redknapp ostrzegając swoich graczy, że to nie jest czas libacji. "Jeśli nie mogą nie pić, to coś jest z nim nie w porządku, zwłaszcza, że zarabiają wielkie pieniądze. Mają świetne kariery, wygodnie żyją, a od futbolu mogą odpocząć latem". Hiszpanie wciąż w epoce kamienia łupanego Na tegoroczny Boxing Day najlepszy prezent otrzymali fani Manchesteru United. Po katastrofie w Champions League klub z Old Trafford podnosi głowę, odrobił stratę do liderów z City. Z czołówki jeszcze tylko jeden zespół wygrał swój świąteczny mecz: Tottenham. Być może piłkarze posłuchali, lub chociaż przestraszyli się Redknappa? Premier League już dawno dorosła do miana wielkiego futbolowego produktu i to rzecz jasna nie tylko z tego powodu, że nie przerywa rozgrywek w święta. Bez kłopotów dostosowano pory meczów do wymogów azjatyckich, ale przede wszystkim nauczono się dbać o wizerunek całości. Dlatego łatwiej sprzedać nawet taki mecz jak Swensea - Queens Park Rangers, zwłaszcza, że w okresie świątecznym nikt inny nie gra. Pod tym względem Hiszpanie wciąż są w epoce kamienia łupanego. Barcelona i Real Madryt zazdrośnie strzegą swoich przywilejów nie chcąc się dzielić z resztą ligi. Efekt jest taki, że oba hiszpańskie kolosy otrzymują z praw telewizyjnych prawie trzy razy tyle, co najlepsze kluby w Anglii, ale w sumie wpływy do 20 zespołów Primera Division są o ponad połowę mniejsze niż w Premier League. W sezonie 2009-2010 Getafe zarobiło nędzne 6 mln euro za prawa do pokazywania swoich meczów, a Porsmouth aż 39 mln. W tamtym właśnie sezonie wpływy z telewizji w Hiszpanii wyniosły 612 mln euro, w Anglii 1270 mln. Primera Division przegrywała nawet z przeżywającą kryzys Serie A (915 mln). A wszystko mimo niezłej oglądalności hiszpańskich meczów. Badania Deloitte wykazały, że ligę angielską oglądało w tym czasie 500 mln ludzi na świecie, hiszpańską tylko o 100 mln mniej. Tyle, że Premier League to spójny produkt, tymczasem Primera Division jest zbieraniną drużyn, które znacznie więcej dzieli niż łączy. Jedna trzecia klubów to bankruci, których nie stać nawet na pensje dla piłkarzy. Start rozgrywek opóźnił strajk zdesperowanych zawodników. Real, Barcelona, a za nimi czarna dziura Dzielenie wpływów, wspólne negocjowanie kontraktów zrównuje w jakimś stopniu szanse klubów większych z mniejszymi. W Premier League kilka drużyn ubiega się o tytuł mistrzowski. W tym sezonie mówi się nawet o wielkiej siódemce, choć można powątpiewać w szanse Newcastle. Tymczasem w Hiszpanii jest gigantyczny Real, kosmiczna Barcelona, a za nimi rozszerzająca się czarna dziura. Dwa razy w sezonie świat wstrzymuje oddech podczas Gran Derbi, a potem fani obu klubów żyją już tylko rywalizacją korespondencyjną - czyli meczami z przeciwnikami niedorastającymi im do pięt. Barca i Real oddzielnie negocjują kontrakty telewizyjne, nie okazują solidarności z resztą ligi pogłębiając u lokalnych rywali wrażenie, że ich los kompletnie kolosów nie obchodzi. Obrońcy wzorców hiszpańskich twierdzą, że Real i Barcelona nie mogą myśleć o Mallorce i Racingu, bo potrzebują jak najwyższych dochodów, by uzbroić się na rywalizację w Champions League. Nie mają przecież takich właścicieli jak Roman Abramowicz z Chelsea, czy szejk Mansour z City zdolnych wyjąć kilkaset milionów euro z własnej kieszeni. Tyle, że inwestowanie w angielskie kluby milionerów z zagranicy ma ścisły związek z popularnością Premier League. Głównym budowniczym pozycji angielskich klubów były ich sukcesy w europejskich pucharach. Przede wszystkim w Lidze Mistrzów. Od kiedy do rozgrywek mają prawo stanąć aż czterej reprezentanci Premier League (rok 2002) dopiero ostatnio spotkało ich takie nieszczęście, że aż dwa poległy w fazie grupowej. We wcześniejszych pięciu latach, przed 1/8 finału przepadł zaledwie jeden zespół z Anglii - Liverpool w sezonie 2009-2010. Dopiero teraz nastąpił wyłom. Będące bezdyskusyjnymi liderami w rozgrywkach krajowych Manchester City i United zakończyły rywalizację w Champions League już jesienią. O główne trofeum walczą już tylko Arsenal i Chelsea, które na liście faworytów wyprzedza Barcelona, Real Madryt, a także Bayern Monachium. Wciąż trudno jednak znaleźć argument na obronę tezy, że wiodąca pozycja Premier League jest na serio zagrożona. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu i czytaj inne teksty autora