Smuda zawsze dawał piłce pasję i entuzjazm. 13 lat temu, gdy wprowadzał do Champions League ostatnią polską drużynę (Widzew), rok później, gdy budował od podstaw wielką Wisłę, przed kilkoma miesiącami, gdy został pierwszym trenerem, któremu udało się wyprowadzić polski klub z fazy grupowej Pucharu UEFA (Lech), a nawet kilka tygodni temu, gdy podnosił z kolan ostatnie w tabeli Zagłębie Lubin. Triumfy przeplatał porażkami, ale przez ponad ćwierć wieku odkąd jest trenerem, nigdy nie pracował na zimno i na odczep się. Przed tak trudnym zadaniem jak teraz, jeszcze jednak nie stał. W klubach trzeba było zapalić do pracy garstkę ludzi, dziś musi pociągnąć za sobą zmurszałą machinę PZPN, czyli jedyne w kraju środowisko nie mogące dostrzec zapaści w polskiej piłce. Pucharowe klęski klubów, reprezentacja, która nie jedzie na mundial, piłkarze bez widoków na pracę w najlepszych ligach, drużyny juniorskie biorące baty od Azerów - wszystko to w oczach trzęsących Wydziałem Szkolenia tuzów (Jerzego Engela i Antoniego Piechniczka) wyłącznie złośliwe zrządzenie losu. Gdyby Smuda chciał się wsłuchać w ostatnie słowo, które wygłosił jego przegrany poprzednik (Leo Beenhakker), musiałby wziąć pod uwagę nie tylko współpracę z ludźmi, który nie umieją nic zmienić w naszej piłce, ale zwyczajnie reformować jej nie chcą, bo stan obecny najlepiej zaspokaja ich interesy. Zaakceptowali Smudę, jako nowego selekcjonera, by roztoczył nad nimi parawan ochronny. Wiadomo, że kiedy reprezentacja gra lepiej, kibic rozczula się i łagodnieje, a takich właśnie fanów życzy sobie PZPN. Smuda będzie więc narażony na swego rodzaju rozdwojenie jaźni, czyli pracę dla organizacji niszczącej nasz futbol, z drugiej jednak strony tym lepiej dla niego, im częściej będzie umiał o tym zapomnieć. Przygotowanie drużyny narodowej do polskiego Euro, to jednak sprawa nadrzędna wobec rozliczeń z PZPN. Misja Smudy polega przecież, na czym innym niż użeranie się z działaczami, którzy okopali się wokół piłki z zaciśniętym hamulcem. Misją Smudy stają się przede wszystkim piłkarze: w dużej części zakompleksiali i niedouczeni, słowem ofiary bałaganu i puszącej się bezpodstawnie rodzimej myśli szkoleniowej. Nowy selekcjoner ma z nich stworzyć drużynę, która za 2,5 roku podniesie rękawicę rzuconą przez europejskie potęgi. Po raz pierwszy od 1986 roku turniej finałowy wielkiej imprezy ma potrwać dla Polski więcej niż przez trzy mecze (pierwszy kluczowy, drugi o wszystko, trzeci o honor). Tego rzecz jasna życzą sobie kibice. I choć zacofanie naszej piłki można mierzyć w dziesięcioleciach, dobrze byłoby, gdyby po gwarze związanym z Euro 2012 zostało nam coś jeszcze prócz nowych stadionów. Zadanie dla Smudy jest więc wystarczająco trudne, by reformą polskiej piłki zajął się jednak ktoś jeszcze. Symbolem niech będzie choćby jutrzejszy debiut z Rumunami, z którymi na 32 próby polscy piłkarze wygrali raptem cztery razy. W świecie idealnym przygotowania do mistrzostw Europy poszłyby jednym frontem: państwa, federacji, klubów i kibiców. Wtedy zapyziały futbol podźwignąłby się najszybciej. Związek wybiera jednak własną drogę, ale to na szczęście nie jedyna organizacja wpływająca na stan najpopularniejszej dyscypliny. Można byłoby ją odbudować z PZPN, ale można próbować także mimo PZPN. Lato, Engel, Piechniczek i reszta innej szansy nam nie dają. DYSKUTUJ NA BLOGU DARKA WOŁOWSKIEGO!