Już sobie to wyobrażam: w pierwszym meczu hitu 1/8 finału Champions League Arsenal pokonuje Milan dzięki bramce 34-letniego gracza już dwa lata temu okrzykniętego piłkarskim emerytem. Ku rozpaczy fanów z "The Emirates" ciągu dalszego jednak nie będzie. Najdalej 11 marca Thierry Henry musi wrócić do MLS i swojej bezimiennej dla Europejczyka drużyny Red Bulls. Mieszkańcy Nowego Jorku tak "kochają" gwiazdy soccera, że mistrz świata, mistrz Europy i triumfator Ligi Mistrzów może jeździć na treningi metrem, bo nikt nie poznaje go na ulicy. Zanim jednak wróci do roli szarego przechodnia w Ameryce, czekają go niezwykłe dwa miesiące w Londynie. Wraca legenda W stolicy Anglii kochany jest do szaleństwa. 226 goli dla Arsenalu dało mu status największego gracza w historii klubu. To kibice naciskali na Arsene'a Wengera, by nie przegapił takiej okazji jak zatrudnienie rodaka, choćby nawet na dwa miesiące, kiedy ma wolne w MLS. Legendarny gracz chce wspomóc atak zespołu osłabiony wyjazdem Gervinho i Chamakha na Puchar Narodów Afryki. Sam nie robi sobie jednak wielkich nadziei. "Jeśli będę w stanie pomóc drużynie chociaż przez 15-20 minut, to już będę szczęśliwy" - mówi dodając, że czasy gdy był w stanie "brać na plecy" trzech rywali i uciekać im przez pół boiska dawno zatarły się w jego pamięci. Innego zdania są kumple z Arsenalu. Holender Robin van Persie, który zajął miejsce Henry'ego w roli największego idola "Kanonierów" (35 goli w 2011 roku), ogłasza, że będzie się cieszył jak dziecko każdą minutą spędzoną na boisku wspólnie z Francuzem. "Jest wybitnie inteligentny, bardzo pomaga młodym i wciąż strzela jak nikt inny" - dodaje Wojciech Szczęsny. Entuzjazmem tryska także Wenger. Wie, że sama obecność legendy w szatni drużyny może być zbawienna. W tym sezonie jego chłopcy przeszli kurs dorosłości w tempie ekspresowym. Gdy tuż przed startem rozgrywek Premier League stracili Fabregasa, Clichy'ego i Nasriego, świat się dla nich zawalił. Po fatalnym początku, klęsce na Old Trafford 2-8 media wieściły ostateczne fiasko projektu Wengera. Jego "dzieci" zdradziły, uciekały do klubów gdzie więcej płacą i dają większą szansę na trofea. Ci, którzy zostali potrafili jednak podnieść się z kolan. Dziś Arsenal jest na piątym miejscu w tabeli, punkt od strefy Ligi Mistrzów. Największym sukcesem "Kanonierów" minionej jesieni był jednak awans z grupy w Champions League, coś, co nie udało się parze kolosów z Manchesteru. W 1/8 finału czeka odradzający się Milan. Będzie to rewanż za 2008 rok. Kiedy "Kanonierzy" wyeliminowali włoskiego kolosa po bramkach Fabregasa i Adebayora, Henry był już w Barcelonie, gdzie odszedł, by spełnić swoje ostatnie marzenie o największym klubowym trofeum. Udało mu się to w 2009 roku, ale pobyt na Camp Nou częściej niż idyllą był pasmem frustracji wywoływanych trudami gry w roli skrzydłowego lub niemożnością przebicia się do składu. Co innego na Highbury i The Emirates. Tam zawsze był uwielbiany do szaleństwa. 174 bramki w Premier League dają mu trzecie miejsce w historii rozgrywek za Alanem Shearerem (260) i Andym Cole'em (187). Powołuje się na Giggsa Sam Henry przywołuje przykład Ryana Giggsa. Starszy od niego o cztery lata Walijczyk wciąż wnosi sporo do gry Manchesteru United. Klasy i entuzjazmu. Sytuacja Francuza jest jednak zupełnie inna, Giggs występuje w najlepszej lidze świata nieprzerwanie, on skazał się na amerykańską emeryturę już półtora roku temu. Czy najbliższe dwa miesiące staną się wyłącznie podróżą sentymentalną legendarnego napastnika, czy będą miały jakieś praktyczne znaczenie? Henry może zagrać już w poniedziałek na The Emirates z Leeds w Pucharze Anglii. A potem jest szansa na sześć występów w Premier League, kolejne w Pucharze i jeden w Lidze Mistrzów. Wszystkie trofea Francuz już zdobył. Dwa razy był mistrzem Anglii, trzy razy wygrywał Puchar, w Champions League strzelił 50 bramek będąc trzecim snajperem w jej historii. Odkąd opuścił z The Emirates, witryny klubowe nie wzbogaciły się o żadne trofeum. Tym łatwiej uwierzyć, że znacząca może być sama jego obecność w szatni. Euforia w Londynie jest wyczuwalna. Jeśli rację miał mistrz świata z 1986 roku Jorge Valdano twierdząc, że futbol to nic innego niż stan ducha, stary "Kanonier" z odzysku wciąż ma swoją misję do wykonania. Dyskutuj na blogu z Darkiem Wołowskim