Massimo Moratti, przez lata sztandarowy przykład prezesa topiącego w błocie wielkie pieniądze, doczekał wreszcie czegoś, co wygląda na interes życia. I to w transakcji z klubem, którego polityka transferowa była w ostatnim czasie bez zarzutu. Za kadencji Joana Laporty Barca kupowała głównie wielkich piłkarzy i nigdy nie przepłacała. Eto'o, Ronaldinho, Deco, Henry, czy Alves - nikt z nich nie kosztował 48 mln euro, a odpłacili trzema tytułami mistrzów Hiszpanii i dwoma triumfami w Pucharze Europy. Na dodatek teraz zagraniczne gwiazdy stały się tylko uzupełnieniem grupy wychowanków. W ostatnim finale Champions League po katalońskiej stronie biegali piłkarze, na których klub wydał niespełna 70 mln euro (chwalił się tym wiceprezes ds. ekonomicznych). Inter i Moratti byli na szli przeciwnej. Zakochany w klubie ekscentryczny potentat naftowy szastał milionami jak szaleniec, a przez 11 lat jego rządów, klub nie był w stanie odzyskać nawet mistrzostwa Włoch. Wywalczył je dopiero latem 2006 roku po aferze calciopoli, kiedy scudetto zabrano Juventusowi. Od tamtej pory Inter znalazł wreszcie patent na krajowych rywali, w Europie wciąż jednak nie znaczy wiele. Moratti zatrudnił Jose Mourinho, ale nawet "The Special One" wydaje się być daleki od spełnienia tego marzenia (w ostatniej edycji LM doprowadził Inter do 1/8 finału). Moratti zawsze kupował dużo i drogo, nigdy nie liczył się z groszem, a piłkarski świat patrząc na tę mediolańską szamotaninę kiwał głową ze zdziwieniem i politowaniem. Zwłaszcza, że po sąsiedzku tak samo zwariowany na punkcie piłki premier Berlusconi dawał o dziwo przykład umiaru i rozsądku. Wygrywając z Milanem znacznie więcej (przede wszystkim w Champions League). CZYTAJ CAŁY TEKST I DYSKUTUJ Z DARKIEM WOŁOWSKIM NA JEGO BLOGU