Bardzo spodobało mi się stwierdzenie w dzienniku "El Pais", że trzecioligowcy z Alcorcon przypomnieli najbogatszemu klubowi świata, że w biznesie piłkarskim wciąż więcej jest piłki niż biznesu. Triumfy małych nad wielkimi budzą powszechną sympatię, są takie autentyczne i romantyczne, odbudowując w nas poczucie równych szans, których futbol w istocie od dawna już nie daje. W sumie więc zwycięstwo hiszpańskiego Kopciuszka było dla świata piłki słodką chwilą, całą jej gorycz musi przełknąć potentat. Z pewnością kłopoty Realu Madryt, bez względu na to, czy ktoś jest przeciw, czy za, odbudowują w nas poczucie, że tworzenie drużyny to coś bardziej skomplikowanego niż zakupy w najdroższym i najlepszym nawet magazynie mód. Ta słodka paplanina nie przysłania jednak rzeczywistych kłopotów zespołu, który wydawał się wychodzić na prostą, kiedy znów dostał surową lekcję od grupy graczy bez pierwszoligowego doświadczenia. Tym razem najcięższe razy spadają na trenera, w obronie, którego jeszcze po porażce 0:4 w pierwszym meczu stawało przynajmniej pół Hiszpanii. Pierwszy pojedynek Realu z Alcorcon był bowiem porażką królewskich graczy, którzy zgrzeszyli pychą, nie włożyli w grę serca i rozumu, za co otrzymują przecież po kilka milionów za sezon. Znamienne, że drukując listę winowajców dziennik "As" wymienił nazwiska wyłącznie piłkarzy: od Dudka, do van Nistelrooya. Po rewanżu gromy sypią się już wprost na ich trenera, który zlekceważył szansę na awans, dla swoich doraźnych celów. Skutek jest taki, że Real pożegnał się z jednym z trzech trofeów, i choć Puchar Króla jest tym najmniej prestiżowym, obecna drużyna Pellegriniego nie daje fanom pewności, że jest zdolna wziąć rewanż w lidze lub Champions League. Po tygodniu hańby - zakończonym porażką 0:4 z Alcorcon Real zagrał trzy niezłe mecze: z Getafe wygrał w dziesiątkę, zremisował z Milanem na San Siro i pokonał na Vicente Calderon Atletico Madryt. Były przebłyski dobrej gry, dowody na to, że drużyna odnajduje swój rytm, tymczasem w rewanżu z trzecioligowcami, gdy decydował się jej los w Pucharze Króla, Pellegrini tak pomieszał składem, że potem przez 90 minut piłkarze Realu poszukiwali się na boisku. Pellegrini nie wystawił zespołu najsilniejszego, ale taki, jaki wypadł mu z rozdzielnika. W środku pomocy zagrali Gago i M. Diarra, Pellegrini uznał, że jest im to winien, bo w podstawowym składzie grają mało. Lassa wycofał do obrony w miejsce Sergio Ramosa, który mimo czerwonej kartki z Atletico mógł grać, tyle, że trener z niego zrezygnował. Drybler Marcelo wszedł dopiero w 70. min, Kaka zginął gdzieś na skrzydle, bo trener postawił w środku na Raula. Tymczasem kapitan oddał jeden strzał przez 180 minut rywalizacji i sam przyznaje, że tworzenie nowej drużyny trwa chyba trochę za długo. "U nas dzieją się takie rzeczy, że starczyłoby na scenariusz dla Spielberga" - podsumował Iker Casillas. "El Pais" donosi, że Pellegrini bardzo naraził się tym wszystkim Florentino Perezowi. A wiadomo, że Chilijczyk nie był faworytem prezesa, ten chciał, by jego nowy projekt poprowadził Arsene Wenger. Nie wiem ile prawdy było w doniesieniach, że po porażkach z Milanem i Alcorcon Perez postawił Pellegriniemu ultimatum na kolejne dwa spotkania (z Getafe i na San Siro). Po jego wypełnieniu ogłosił, że trener może być pewny posady do końca sezonu. Trudno przyjąć bezkrytycznie takie zapewnienia, zwłaszcza, że w swojej pierwszej kadencji w Madrycie prezes kilku trenerów "z pewną pozycją" wymienił. Niedawno poinformował nawet, że nie będzie katastrofy, jeśli drużyna nie zdobędzie w tym roku żadnego trofeum, w co nikt znający Pereza nie wierzy. "Marca" donosi, że kolejne ultimatum dla trenera dotyczy Gran Derbi z Barceloną (29 listopada). Zaledwie dwa tygodnie temu Pellegrini przypominał, że karuzela trenerów w królewskim klubie bardzo szkodziła stabilizacji zespołu. Że z 18 trofeów, które można było zdobyć w ostatnich sześciu latach, klub zgarnął zaledwie dwa. Ale tradycja w Realu wskazuje na jedno: spokoju jest tam mało, kiedy coś idzie nie tak, władzę przejmują niecierpliwość i emocje. W ankiecie "Marki" ma następcę Chilijczyka najwyżej stały akcje Michaela Laudrupa, a zaraz po nim Luisa Aragonesa i Jorge Valdano. Nie pojawił się w niej jeszcze trener Liverpoolu Rafael Benitez. Kiedy straci posadę na Anfield, stanie się na Bernabeu faworytem. Pellegrini ma w Madrycie dwuletni kontrakt (z pensją 5,5 mln za sezon). Dziś wydaje się, że jego sukcesem będzie, jeśli wypełni choć połowę. DYSKUTUJ Z DARKIEM WOŁOWSKIM NA JEGO BLOGU