Alfredo Di Stefano, symbol Realu Madryt wystawił kiedyś w swoim ogrodzie pomnik piłki z podpisem: "dzięki stara". Leo Messi uważa, że to genialny pomysł. To piłka uczyniła ich obu ludźmi szczęśliwymi. Leo zaklina się, że mimo lawiny tytułów i wyróżnień, która spadła na niego w 2009 roku, i tak największą frajdą jest przemierzanie zielonej trawy z piłką u nogi. Od tego wszystko się zaczyna. A na czym się kończy? Mając zaledwie 22 lata Messi został symbolem Barcelony. To właściwie podstawowa różnica między nim a sędziwym rodakiem. Obaj opuścili Argentynę, by w Hiszpanii uzyskać status najlepszego piłkarza świata. Ponad pół wieku temu, mimo flirtu z Barceloną, Don Alfredo wybrał w końcu barwy królewskie, Messiemu po drodze z kolorem blaugrana. Mieszka już w Barcelonie dziesięć lat, rodacy z wyrzutem nazywają go Katalończykiem. Mówi, że to mu nie przeszkadza, ale dostaje furii, gdy słyszy: "Nie rozumiesz już, co to znaczy być Argentyńczykiem". Właściwie gdyby nie "rozliczenia" z krajem rodzinnym, mijające 12 miesięcy byłyby dla niego rokiem nieustającego szczęścia. Najpierw fani Argentyny zarzucali mu, że w reprezentacji Albicelestes nie chce mu się być tym samym piłkarzem, co w Barcelonie, teraz ulice La Platy zaroiły się od napisów wyzywających go od judaszy i zdrajców. Gol zdobyty w meczu o klubowe mistrzostwo świata przeciwko Estudiantes, był jednak jednym z dwóch najważniejszych w jego karierze. Po 120 minutach batalii w Abu Zabi podszedł do każdego z rodaków podając im ręce, jakby chciał pokornie przeprosić, za to, co zrobił. Messi jest najlepszym potwierdzeniem banału, że najlepiej robi się to, co płynie z pasji. Nie widzi świata poza piłką, dla niej porzucił Argentynę, rodzeństwo i matkę. Mając 12 lat sam o tym zdecydował, by być piłkarzem profesjonalnym. Trenerzy z "La Masia" nigdy nie widzieli go płaczącego, ukrywał łzy nostalgii nawet przed ojcem, który wyjechał z nim do Katalonii. W Barcelonie żył lepiej, dostatniej, wrócił do zdrowia po kuracji hormonem wzrostu, a jednak tęsknotę do dziś nosi w sercu. Dlatego tak bardzo boli go trudna miłość Argentyny. Z wszystkiego co zrobił dla niego Pep Guardiola kluczowe wydaje mu się to, że pozwolił jechać na igrzyska do Pekinu, by Messi podarował ojczyźnie olimpijskie złoto. To niewiarygodne, ale z 56 goli Leo, które tak bardzo pomogły Barcelonie wywalczyć w 2009 roku sześć trofeów, tych dwóch najważniejszych mierzący 169 cm Argentyńczyk nie zdobył nogą. W finale Ligi Mistrzów pokonał van der Sara strzałem głową, w spotkaniu z Estudiantes wpakował piłkę do siatki klatką piersiową. Miał główkować, ale pomyślał, że zrobi to nieprecyzyjnie. Sercem lepiej się czuje piłkę. Bramka na 2:0 w rzymskiej batalii z Manchesterem pozostanie dowodem, że mimo mikrej postury nic w swojej piłkarskiej edukacji nie zaniedbał. On sam widzi to jako przebłysk szczęścia. "Nie mam zamiaru konkurować z Pique (193 cm), ale po takiej centrze, jaką dostałem od Xaviego, nie pozostało mi nic, tylko nastawić głowę". Spadł na ziemię i zobaczył przed sobą but. Złapał go w rękę i pobiegł świętować. Kibice myśleli nawet, że to był trick przygotowany. Geniusz trenerów, którzy pracowali z nim w "La Masia" oddaje w sposób oryginalny. Nauczyli go tyle, że w sumie wszystko zostało, tak jak było. Nikt w Barcelonie nie chciał zmienić stylu argentyńskiego 12-latka, choć urodzonego egoistę, który nigdy nie pozbywa się piłki, zmuszano do gry na dwa kontakty. Messi nie widzi w tym, co robi nic trudnego. O dryblingach i strzałach decyduje intuicja, o podaniach mowa ciała wspólna z Xavim i Iniestą. Czasem patrzy na nich jak zauroczony. "Czegoś takiego jak oni, nigdy nie będę umiał zrobić z piłką". Do obrońców, którzy zatrzymują go faulem, żalu nie ma. Chyba, że ktoś kopie, żeby nastraszyć, albo poniżyć. Wtedy umysł zalewa mu wściekłość i potrafi się zapomnieć. Ale stara się pamiętać, że najbardziej traci na tym drużyna, a wredny rywal osiąga swój cel. Fenomen trenera Barcelony wyjaśnia sobie tak samo, jak własny i drużyny. Kiedy się kocha to, co się robi, człowiek w najcięższych chwilach nie pamięta o cierpieniu. W ten sposób zaraża innych entuzjazmem i siłą, a potem wszystko dzieje się samo. Mecze, gole, zwycięstwa i tytuły są tylko logiczną konsekwencją. Leo wspomina swoją pierwszą rozmowę z Guardiolą, podczas której Pep obiecał, że będzie mógł robić na boisku to, co przyniesie mu radość. Trener Barcy nie wyznacza piłkarzom celów kategorycznie. "Gdy przed spotkaniem na Santiago Bernabeu chciał zmienić mi pozycję na boisku, przyszedł i ze mną o tym długo rozmawiał". Messi zagrał za napastnikiem i wszystko skończyło się zwycięstwem 6:2. Nie do uwierzenia. Tak jak nie do uwierzenia był wyrównujący gol Iniesty w 93. min na Stamford Bridge, czy bramka Pedro w 89. min meczu z Estudiantes, który też wydawał się już przegrany. Kiedy myśli o tym co przyniósł mu w 2009 roku Święty Mikołaj: sześć trofeów z Barceloną, "Złotą Piłkę" France Football, a dziś wyróżnienie FIFA przyznawane głosami selekcjonerów i kapitanów drużyn narodowych, nie bardzo może to poukładać w głowie. Musi czasem stanąć przed lustrem i przekonać sam siebie, że to się dzieje naprawdę. Dziś na gali FIFA będzie jednak zupełnie spokojny. Nagrody indywidualne, to jednak nic w porównaniu z tym, czego dokonuje się z drużyną. Nie na sali bankietowej, ale na boisku, gdzie toczy się piłka i rośnie zielona trawa. Tam wszystko się zaczyna, i kończy. DYSKUTUJ Z DARKIEM WOŁOWSKIM NA JEGO BLOGU CZYTAJ TAKŻE Messi z kolejnym trofeum Argentyńczycy wściekli na Lionela Messiego