"Idzie rewolucja, a ja nie mam co na siebie włożyć" - taki tytuł nosił popularny kiedyś we Włoszech spektakl, poświęcony feministkom. Podobnego sformułowania mogłyby użyć władze włoskiego sportu: Idzie olimpiada, a my nie mamy za co ćwiczyć, ubrać się i wyjechać. Państwowe dotacje na przyszły rok zmalały o 39 milionów w porównaniu z rokiem bieżącym, czyli o ponad jedną piątą. Powodem jest kryzys i działacze generalnie godzą się z tym, że sport w takiej sytuacji nie może stanowić wyjątku. Nie brak jednak głosów sprzeciwu czy nawet protestu. Odzywają się one z boisk piłkarskich. Włoski związek piłki nożnej zainkasuje w 2012 sumę 62 i pół miliona euro, mniej niż w latach ubiegłych, ale znacznie więcej niż federacje innych dyscyplin sportu (np. druga na liście najbogatszych - lekka atletyka - dysponuje zaledwie pięcioma milionami). Mimo to związek piłki nożnej uważa się za poszkodowanego, a nawet wyprowadzonego w pole, ponieważ - jak przypomina jeden z działaczy - państwo zarabia i to niemało na zakładach piłkarskich. Polemika, choć bardzo gwałtowna, nie przyniesie pewnie żadnych rezultatów. Pozostaje fakt, że włoski sport w przyszłym roku będzie biedniejszy. Prezes komitetu olimpijskiego Gianni Petrucci pociesza się, że mogło być gorzej, wcześniejsze plany rządu przewidywały cięcia w wysokości stu milionów euro.