INTERIA.PL: Czy miała pani jakieś chwile zwątpienia podczas tych czterech lat przygotowań do igrzysk w Londynie? Anita Włodarczyk, wicemistrzyni olimpijska w rzucie młotem: - Były takie momenty wówczas, gdy dopadały mnie kontuzje. Gdy zdrowie nie dopisuje, pojawiają się chwile zawahania, człowiek zastanawia się nad tym, co będzie dalej, ale współpraca z psychologiem pomogła mi. Umocniła mnie do tego stopnia, że przez ostatnie cztery lata dobrze znosiłam zarówno sukcesy, jak i porażki. Dzięki temu w sporcie nic mnie już nie zaskoczy. Mój psycholog, doktor Żukowski nauczył mnie radzić sobie z presją. W ten sposób w ogóle się nią, ciśnieniem, że muszę ten medal zdobyć, nie przejmowałam. U mnie przede wszystkim głowa wytrzymała. Doktor Żukowski powiedział w zeszłym roku, że ja go nie potrzebuję, bo mam już psychikę ukształtowaną. Jak to się robi, by trafić z formą na właściwy moment? - Odkąd zaczęłam współpracę z trenerem Krzysztofem Kaliszewskim, to program przygotowań do igrzysk w Londynie był już gotowy. Obiecywałam po zdobyciu mistrzostwa Europy, że prawdziwa forma powinna przyjść na igrzyska. Czułam, że rośnie z tygodnia na tydzień. W ten sposób najlepszy wynik w sezonie osiągnęłam właśnie w Londynie. Pierwsze miejsce było blisko. - Byłam w formie na "złoto". Przed dekoracją medalową rozmawiałam z trenerem Tatiany Łysenko i on powiedział, że "przerzuciłam" jego zawodniczkę w rzucie, który okazał się być spalonym. To pokazało, że byłam od niej silniejsza, ale niestety, to Tatiana wygrała. Nie wpływała na panią atmosfera porażek naszych największych faworytów na czele z siatkarzami, Agnieszką Radwańską, czy sztangistą Dołęgą? - Nie, byłam skoncentrowana na swoim starcie. Ale we wiosce olimpijskiej brakowało mi atmosfery jedności, spotkań całej reprezentacji, na których byśmy się wzajemnie mobilizowali, pokazywali, że wszyscy walczymy. Zorganizowanie takich zebrań może nie codziennie, ale co drugi dzień, przed budynkiem, toby dodało otuchy, podniosło na duchu każdego! W Pekinie takie spotkania mieliśmy, tu ich zabrakło. Ostatecznie brązowy medal trafił w ręce Niemki Betty Heider, a nie Chinki Zhang. - Moim zdaniem to zostało niesprawiedliwie rozwiązane. Początkowo sędziowie zaproponowali jej dodatkowy rzut, on był słabszy, nic jej nie dawał, więc w tej sytuacji Niemka nie powinna dostawać dodatkowej szansy na zmierzenie tego pierwszego, uznanego pierwotnie za nieważny, rzutu. Mogli go przecież zmierzyć wcześniej, wbrew temu, że urządzenia miernicze się zepsuły. Taśmę do ręcznego pomiaru sędziowie mieli cały czas. Taka sytuacja na imprezie tej rangi nie powinna mieć miejsca. Tak samo ja bym mogła poprosić o dodatkowy, siódmy rzut. Każda z zawodniczek chciałaby mieć dodatkową szansę. Jakie ma pani stosunki z Heider? - Ona jest trochę inna niż inne zawodniczki. Nie przepadamy za sobą i to nie wynika z mojej winy. Ja jej nigdy nic złego nie zrobiłam. Konflikt gra już kilka lat, ale to nie mój problem, tylko jej. To ona traktuje mnie jak wroga, groźnego przeciwnika. Chyba nie podoba jej się po prostu to, że pojawił się ktoś taki jak ja, kto z nią wygrywa. Nic jej pani faktycznie nie zrobiła? - Absolutnie! Ale gdy startowałam z nią na tych samych zawodach, to bardzo mnie motywowała sama jej obecność. Miałam się na kogo - że tak powiem - "wkurzyć". Ale z Tatianą Łysenko żyjemy w dobrych stosunkach. Wielu sportowców, zwłaszcza ciężarowcy, narzekało na porządku panujące w ich dyscyplinach. Jak jest wszystko ułożone w rzucie młotem przez Polski Związek Lekkiej Atletyki? - Mam żal do PZLA. Przed mistrzostwami świata dostałam informację od dyrektora sportowego - Piotrka Haczka, że muszę zdobyć minimum na te zawody i nie liczyło się to, że jestem po kontuzji. A mogłam przecież wystartować na mistrzostwach z dziką kartą, a taka karta należała mi się jako obrończyni tytułu mistrzowskiego. Ale nie, tydzień przed mistrzostwami Polski zostałam zmuszona do zdobycia na nich minimum uprawniającego do startu na mistrzostwach świata. Ostatnio w podobnej sytuacji związek zrobił ukłon w kierunku Pawła Wojciechowskiego, wysyłając go na igrzyska bez minimum, z dziką kartą. Wojciechowski dostał prezent, a pan prezes się wypowiadał, że Paweł jest złotym medalistą mistrzostw świata i jemu się należy. Widać, są równi i równiejsi w PZLA. Za co panią PZLA miałby tak nie lubić? - Nie sądzę, aby chodziło o jakąś niechęć w stosunku do mojej osoby. Ale po prostu przeszkadzali nam. Mieliśmy takie odczucia z moim trenerem, że jesteśmy przeszkodą dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, gdy zdobywamy sukcesy, to im one się nie podobają. Wiem, że brzmi to absurdalnie, ale tak się niestety czuliśmy z trenerem. W odróżnieniu od większości naszych sportowców pani spełniła pokładane w niej oczekiwania. - Ja startowałam w mistrzostwach Europy i to mi nie przeszkodziło w przygotowaniach. Tak jak zakładaliśmy z trenerem, mieliśmy się tam tylko przetrzeć. Nic nam to nie zakłóciło przygotowań. Złoto zdobyte na mistrzostwach Europy jeszcze bardziej mnie umocniło, a uważam, że w naszej reprezentacji kilka osób w ogóle nie powinno startować. Przyjechali nie w pełni zdrowia, ale to już nie mnie oceniać. Ja osobiście nie mam nic do tych osób, ale to władze związku zawiniły, bo jeżeli ktoś jest chory, przechodzi zabiegi lecznicze, to nawet za miesiąc nie jest w stanie wystartować. Ale takie są u nas przepisy i mam nadzieję, że na kolejnych igrzyskach nie będzie już takich "przekrętów". A sam system - dosyć długi czas na osiągnie limitów zezwalających na start na igrzyskach, który w wypadku niektórych konkurencji kończył się kilka tygodni przed rozpoczęciem zawodów w Londynie, jest w ogóle dobry? Przecież jeśli ktoś w czerwcu, lipcu rozpaczliwie walczy o minimum, to jakim cudem może przygotować drugi szczyt formy na sierpień? - Ja byłabym za tym, aby minima zdobywać dwa razy, potwierdzać raz zdobyty wynik. Wtedy byłoby sprawiedliwiej, wyeliminowalibyśmy przypadki. Na mniej istotnych zawodach, jednych z wielu mityngach, gdzie jest luźna atmosfera można łatwo osiągnąć minimum. To zupełnie inna bajka niż osiągnięcie dobrego wyniku na zawodach rangi mistrzostw świata, mistrzostw Europy, nie mówiąc już o igrzyskach. Inna presja, inna atmosfera. Jest pani w zaawansowanym etapie kariery z techniką, przygotowaniem atletycznym. Co by pani jeszcze chciała poprawić przed igrzyskami w Rio de Janeiro? - Rzut młotem ma to do siebie, że w nim cały czas trzeba pilnować techniki. Podczas pracy nad siłą, a to jest przecież konieczne w tej dyscyplinie, technika zostaje zaburzona i trzeba ją szlifować, poprawiać. Chociażby przez błąd techniczny spaliłam czwarte podejście na igrzyskach, a szkoda tego rzutu, bo byłby to mój rekord życiowy. Gdzie zamierza pani wyjechać, żeby się wyłączyć z całego zamieszania, zregenerować? - W zeszłym roku wakacje przeszły mi koło nosa, gdyż musiałam leczyć kontuzję. W tym roku chciałabym je mieć, pojechać gdzieś, żeby odpocząć, zrelaksować się, nabrać sił przed przygotowaniami do Rio. Być może wyjadę do Australii, mamy tam znajomych Polaków. Wiem, że u nich teraz jest zima, ale gdy ja tam ruszę, to pewnie się ociepli. Z Londynu Michał Białoński