Nagonka mediów przed manifestacją była ogromna. Tymczasem fani Wisły i Legii postanowili zakpić sobie z polskiego rządu i policji, który nie wydała zezwolenia na organizację meczu o Superpuchar Polski. Wieści o zniszczonej stolicy Polski można więc włożyć między bajki, ponieważ 11 lutego do niczego nie doszło. Szczególna mobilizacja policji uzbrojonej w armatki wodne okazała zupełnie niepotrzebna. Zamiast kilkutysięcznego najazdu fanów, pod stadionem przy ulicy Łazienkowskiej zameldowało się kilkaset kibiców warszawskiego zespołu, którzy swoją obecność zaznaczyli pieśniami antyrządowymi i odpalonymi środkami pirotechnicznymi. W oficjalnej demonstracji wzięło udział jednak tylko kilka osób. Taką decyzję podjął Piotr Staruchowicz. "Staruch" na oficjalny przemarsz zabrał kilka osób. I dla takiej garstki osób zablokowany został całkowicie most Poniatowskiego i Wybrzeże Szczecińskie. Nieformalny, charyzmatyczny przywódca fanów Legii ironizował, że organizacja jednego meczu w Polsce jest zjawiskiem, które wykracza ponad możliwości rządzących. - W Gwinei Równikowej potrafią zorganizować mistrzostwa Afryki, a w Warszawie organizacja jednego meczu jest ponad możliwości rządzących - mówił Piotr Staruchowicz stojąc na podeście. W całą akcję zaangażowanych było mnóstwo policyjnych jednostek (ulice miało zabezpieczać około pięć tysięcy funkcjonariuszy), jednak na proteście najbardziej ucierpieli kierowcy, którzy musieli zmagać się z utrudnieniami. Do żadnej zadymy nie doszło, a sympatyków "Białej Gwiazdy", wbrew wcześniejszym zapowiedziom, w stolicy Polski zabrakło. Oni woleli pozostać w Krakowie, gdzie zgromadzili się pod stadionem przy ul. Reymonta. W tym czasie ich pupile rozgrywali zamknięty sparing z Sandecją Nowy Sącz. Konrad Kaźmierczak, Warszawa Zobacz filmik z manifestacji kibiców Legii Warszawa: