Upadek sportu nie jest w naszym społeczeństwie zjawiskiem nowym, ale nie wszystko da się zwalić na to, że dzieci, zamiast biegać za piłką od rana do wieczora, siedzą przed komputerami. Podobne kłopoty z młodymi mają na Zachodzie, w Czechach czy na Słowacji, ale te nie bogatsze przecież od nas kraje sportowo znaczą więcej niż my. Może jednak problem leży w tym, jak niską rolę w naszym społeczeństwie odgrywa kultura fizyczna i jak mało państwo łoży na sport? Kolejne zjawisko to słabo rozwinięty system szkolenia zawodników. - Po meczach reprezentacji Polski wyrywamy włosy z głowy, a trudno znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego mamy tylko jednego napastnika klasy Roberta Lewandowskiego. Podobnie jest w polskiej lidze, w której łatwo gole strzelają ci, którym nie wiodło się za granicą, że wspomnę tylko o Pawle Brożku czy Arku Piechu. Okazuje się, że wyszkolić biegającego, walczącego na całym boisku piłkarza jest nam o wiele łatwiej niż napastnika imponującego skutecznością pod bramką. A jeśli już to się udaje, to młodzi chłopcy zbyt szybko wyjeżdżają za granicę - analizuje Tomasz Frankowski, który nie jest już "łowcą bramek", ale z przyjaciółmi - Mirosławem Szymkowiakiem i Markiem Koniecznym - od czterech lat szkoli narybek w Akademii Piłkarskiej 21. Polski sport niedostępny dla ubogich AP 21 to jedna z nielicznych tego typu szkółek non profit, ale i tak rodzice za każdego dzieciaka muszą zapłacić 120 zł miesięcznie. W ten sposób już na początkowym etapie eliminujemy dzieci z biednych rodzin, które pod względem charakteru mogłyby najbardziej pasować do sportu. - Dobrze by było, żeby państwo zrozumiało, że finansowanie szkolenia dzieci i młodzieży jest niezbędne dla ich właściwego rozwoju. Wiele krajów finansuje rozgrywki młodzieżowe czy akademie piłkarskie, a rodzice nie muszą wiele do tego dopłacać. U nas jest inaczej - mówi Frankowski. Statystyki nokautują nasze mocarstwowe ambicje. W Polsce 20 procent gospodarstw domowych nie ma żadnego sprzętu sportowego, a w dwóch trzecich nie ma nawet piłki. Tylko 41,1 procent gospodarstw wydało jakiekolwiek pieniądze na cele sportowo-rekreacyjne, a i tak był to 12-procentowy wzrost w porównaniu z rokiem 2008. Dzięki pasjonatom jakoś się to kręci. Jakoś... W Polsce codziennie uprawia sport zaledwie cztery procent młodzieży! Na dodatek mamy właśnie demograficzny niż. W 1980 r. urodziło się prawie 700 tys. dzieci, a w roku 2003 o połowę mniej! Potencjał ludzki maleje, dlatego chcąc myśleć o sukcesach w przyszłości, musimy optymalnie go wykorzystywać, a nie umiemy. Ani państwo, ani kluby nie potrafią zachęcić dzieci do uprawiania sportu. Na przeszkodzie stoją nie tylko pieniądze, ale także złe rozwiązania organizacyjne - m.in. brak programów wspierających uprawianie sportu w szkołach i trenerów działających w klubach. - Na szczęście są jeszcze fanatycy, pasjonaci, ale muszą mieć wsparcie samorządów, szkół, ministerstwa i także związków sportowych - takiego zdania jest Stanisław Mrowca, odkrywca talentu Justyny Kowalczyk i wieloletni animator biegów narciarskich w Polsce. Holandia ma 27 tys. klubów sportowych i co trzeci Holender należy do któregoś klubu! Polska ma ich tylko 7 tys., do tego 5400 uczniowskich i parafialnych. Na 100 tys. mieszkańców kraju nad Wisłą przypada tylko 35 klubów. Dla porównania: na Słowacji ta liczba wynosi 200, a w Danii ponad 300. Wydatki na sport tniemy najłatwiej Zamiast gasić ten pożar, trawiący polski sport, dolewamy tylko oliwy do ognia. W porównaniu z ubiegłym rokiem zmniejszyliśmy o połowę nakłady na kulturę fizyczną (w 2012 r. wynosiły 0,17 proc. budżetu państwa, a teraz tylko 0,0182 proc.). Rekordowe pod tym względem lata 1989 i 1990 są tylko wspomnieniem. Polska wydawała wtedy na sport odpowiednio: 0,55 i 0,51 proc. budżetu. Wydatki na sport kwalifikowany w naszym kraju to kwota 175 mln zł. To ponaddwukrotnie mniej niż w niemal czterokrotnie mniejszych Czechach (470 mln zł - 0,248 proc. budżetu państwa) i aż pięciokrotnie mniejsza niż w Niemczech (w przeliczeniu na złotówki - 920 mln). Sama reprezentacja Norwegii w biegach narciarskich ma budżet sięgający 34 mln zł. Na tym tle nasze biegi narciarskie to amatorszczyzna. A przecież świetne wyniki Justyny Kowalczyk wystarczyły, abyśmy uznali się za potęgą w tej dyscyplinie. W styczniu minister sportu i turystyki Joanna Mucha z pompą ogłosiła koniec komunizmu w polskim sporcie. Jednak krasomówczy talent nie wystarczył do tego, by nawet choć trochę przypudrować rzeczywistość. Środowisko sportowe błyskawicznie zorientowało się, że pod hasłem reforma nie kryje się nic poza cięciami finansowymi. Ruszyła lawina krytyki, ale pani minister wydaje się już tak do niej przyzwyczajona, że kolejna nie robi na niej wrażenia. Aż 87 procent z ponad 11 tysięcy biorących udział w ankiecie INTERIA.PL oceniło reformę jako złą lub fatalną. "To żadna rewolucja. To inaczej nazwane cięcia" - skwitował Tomasz Majewski, nasz dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą. W PRL-u sportowcy nie musieli martwić się o kasę W czasach PRL-u sport był oficjalnie przykryty płaszczykiem amatorstwa, ale państwo, nastawione na sukces na pokaz, łożyło krocie na tysiące sportowców na fikcyjnych etatach. Zakłady pracy utrzymywały całe pokolenia piłkarzy. Były wśród nich kopalnie, huty czy np. zakłady lotnicze w Mielcu, które sponsorowały wielką Stal, z kilkoma Orłami Górskiego - z Grzegorzem Latą, Henrykiem Kasperczakiem, Andrzejem Szarmachem czy Janem Domarskim. Kluby finansowane przez zakłady utrzymywały na swoich barkach także ciężar szkolenia młodzieży. Zapewniały obiekty, trenerów, pokrywały koszty wyjazdów na zawody oraz obozy sportowe. Później, w związku z transformacją ustrojowo-gospodarczą, tnąc koszty pozbywały się klubów sportowych, które przechodząc na samofinansowanie likwidowały większość sekcji i grup młodzieżowych, zostawiając najczęściej tylko piłkę nożną. Skutki tej sytuacji odczuwamy do dzisiaj.