Nie ma pan żalu do Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, że mimo dużych sukcesów odstawiono pana na boczny tor? Mirosław Choroś: - Żalu do nikogo nie mam i nigdy nie miałem, ponieważ tuż po igrzyskach olimpijskich podjąłem decyzję o odejściu ze stanowiska trenera kadry. Powtarzałem to w kilku wywiadach, poinformowałem również o mojej decyzji władze związku i nie przystąpiłem do konkursu na trenera kadry, który odbył się na początku 2013 roku. Wynik wyborów władz PZPC w grudniu 2012 tylko mnie utwierdził w tym, że podjąłem słuszną decyzję. Dzisiaj bardzo dobre wyniki z Londynu pomagają związkowi w działalności... - Medale na pewno pomogły PZPC w zakresie finansowania jego poczynań. I bardzo dobrze, oby te pieniądze uzyskane z budżetu były prawidłowo wykorzystane i oby po kolejnych igrzyskach nie było ich przypadkiem mniej... Za rok w Rio de Janiero będzie pana można zobaczyć w dresie reprezentacji Azerbejdżanu, której niedawno został pan szkoleniowcem. Jak pan trafił do tego kraju? - Pierwszy kontakt odbył się za pośrednictwem Światowej Federacji Podnoszenia Ciężarów, trwało to wszystko dość długo. Zaproszenie na rozmowy otrzymałem we wrześniu ubiegłego roku. Decyzja była trudna, miałem ciekawą pracę w Polsce i co najważniejsze, w końcu mogłem więcej czasu spędzać z rodziną. Trzy miesiące temu Azerowie odezwali się znowu. Zaproponowano mi pracę w charakterze trenera kadry kobiet i mężczyzn z możliwością zamieszkania z rodziną. Zdecydowałem się, podpisałem roczny kontrakt. Moim zadaniem jest zdobycie kwalifikacji olimpijskich podczas mistrzostw świata w USA i w 2016 roku jak najlepszy występ na igrzyskach w Rio. Ta propozycja to chyba pokłosie dwóch medali z Londynu... - Myślę, że to był tylko jeden z czynników. Pracowałem z reprezentacją Polski nieprzerwanie od 1992 roku do igrzysk w Londynie, uczestniczyłem we wszystkich rozgrywanych w tym czasie mistrzostwach świata i Europy. Bardzo dobrze poznałem środowisko i to środowisko poznało mnie, wydaje mi się, że z dobrej strony. Poza tym nasza reprezentacja - szczególnie w ostatnich latach - odnosiła wiele sukcesów, medale olimpijskie były ukoronowaniem, dopełnieniem "tłustych" czasów polskiej sztangi. Czy były inne propozycje? - Po Londynie zgłosiły się do mnie z propozycją objęcia kadr narodowych dwie narodowe federacje. Miałem też ofertę prowadzenia sekcji podnoszenia ciężarów i wykładania teorii sportu na uczelni sportowej, odpowiednika naszej Akademii Wychowania Fizycznego. Niestety, wszystkie propozycje wiązały się z bardzo dalekimi wyjazdami. Azerbejdżan też blisko nie jest... - Była to ostatnia propozycja, bardzo konkretna. Poza tym trochę zdążyłem odpocząć i mimo wszystko tam było... najbliżej. Gościłem w Baku kilka lat temu, miałem okazję poznać ludzi i warunki, w jakich tu się żyje. Jednak najważniejszym czynnikiem był potencjał dyscypliny w tym kraju, o którym mogliśmy się przekonać w trakcie ostatnich mistrzostw Europy w Tbilisi. Jak się pracuje w Azerbejdżanie? - Organizacja pracy federacji jest zupełnie inna niż w Polsce. W biurze zatrudniona jest tylko jedna osoba. Prezesem, wiceprezesem i sekretarzem generalnym są osoby zajmujące bardzo wysokie stanowiska państwowe. Nie ma w ich przypadku mowy o jakimkolwiek działaniu partykularnym, jedynym celem są medale najważniejszych imprez. W życiu zawodowym zajmują się czymś innym, nie do końca znają się na sporcie, dlatego też zatrudniają - według nich - najlepszych fachowców żądając sukcesów, które potrafią docenić. Jakie jest podejście zawodników do zajęć? - Pełen profesjonalizm. Pracują bardzo rzetelnie, nie unikają wysiłku. Często rozmawiamy na temat obciążeń treningowych, oni mają w tym zakresie dużą wiedzę. Nie ma jednak własnych pomysłów na szkolenie, decyzja trenera jest ostateczna. Czy trenują podobnie jak Polacy? - Jeżeli w Polsce obciążenia treningowe najlepszych zawodników wynoszą 100 procent, to tutaj tej klasy ciężarowcy pracują na 120-130 procent. Na pewno zachętą są dla nich nagrody. Wysokość stypendiów sportowych jest porównywalna do naszych, diametralnie różnią się natomiast premie za medale. Za zdobycie złotego medalu w mistrzostwach Europy można liczyć na kwotę podobną do naszego złota olimpijskiego. Można sobie zatem wyobrazić nagrodę za medal na igrzyskach... Czyżby Azerowie byli szczególnie pracowici? - Coś w tym jest... Na pewno są przyzwyczajeni do ciężkiej pracy, są też wychowani według innych standardów, podobnych do tych, jakie obowiązywały u nas jeszcze kilkanaście lat temu. Witając się młodszy nigdy nie poda pierwszy ręki starszemu, gdy się do nich mówi - wstają. W autobusach ustępuje się miejsca starszym od siebie. Kobieta nigdy nie stoi, niezależnie od tego, w jakim jest wieku. No chyba, że sama chce. Jak się pan porozumiewa z zawodnikami i działaczami? - Azerbejdżan przez wiele lat był częścią Związku Radzieckiego, praktycznie wszyscy - lepiej czy gorzej - mówią po rosyjsku. Na treningu nadal obowiązuje nazewnictwo rosyjskie. Mentalność ludzi jest zbliżona do europejskiej i choć pielęgnowana jest historia i tradycje państwa azerskiego, to jest duża tolerancja i swoboda życia. Ludzie są życzliwi, bardzo pomocni. Na ulicach jest bezpiecznie, można bez obaw poruszać się zarówno w dzień, jak i nocy. To kraj, który jest nazywany naftowym eldorado. Czy na ulicach widać bogactwo, jakie przynosi wydobycie tego surowca? - Najwięcej ropy wydobywa się na Morzu Kaspijskim. Jednak cechą charakterystyczną Baku są miniaturowe platformy wiertnicze znajdujące się praktycznie w przydomowych ogródkach. I chociaż wydobycie jest znacjonalizowane, to oryginalnie wyglądają urządzenia pompujące ropę, gdzie tylko się da. Azerbejdżan to kraj dużych kontrastów, stolica została w ostatnich latach zrekonstruowana, nowe budowle idealne wkomponowane są w starszą architekturę. Często spotyka się opinie, że Baku to dziś jedno z najładniejszych miast na świecie, szczególnie teraz, w przeddzień Igrzysk Europejskich. Ale są tutaj także miejsca czy nawet całe dzielnice, którym do świetności dużo brakuje. Nigdy też wcześniej nie widziałem w jednym miejscu tylu luksusowych samochodów i równocześnie tak wielu kilkudziesięcioletnich, jeszcze radzieckich żiguli. Wróćmy do sportu. Jak ocenia pan start polskiej ekipy w mistrzostwach Europy w Tbilisi, gdzie Bartłomiej Bonk zdobył tytuł w 105 kg, a w sumie biało-czerwoni wywalczyli trzy medale? - Można go podsumować jednym zdaniem - stara gwardia nie rdzewieje. Trzy medale to oczywiście sukces, ale na miarę mistrzostw Europy. Na świecie w chwili obecnej poziom jest dużo wyższy. Trzeba też zaznaczyć, że sukcesy odnieśli już dobrze znani i doświadczeni zawodnicy. Na Bartku Bonku zawsze można polegać, prezentuje dobry, równy poziom od kilku lat. Arkadiusz Michalski robi systematyczne postępy w podrzucie, w którym zdobywa medale od dawna, ale niestety również od dawna prezentuje ten sam, w chwili obecnej dość słaby, poziom w rwaniu. Start Aleksandry Klejnowskiej był wielką niespodzianką. Ola wróciła z "hukiem" do dźwigania po urodzeniu drugiego dziecka. To przecież czterokrotna uczestniczka igrzysk. Jej piąty start w Rio byłby fenomenem na skalę światową. Stara gwardia nie rdzewieje... A gdzie jest młodzież, ich następcy? - Sam bym chciał o to zapytać. Dla mnie mistrzostwa Europy były zawsze poligonem doświadczalnym, reprezentacja składała się przede wszystkim z młodych, perspektywicznych zawodników, nawet juniorów. Teraz w zespole nie było debiutantów. Uważam, że jest to błędna polityka związku lub... pierwsze efekty kiepskiego procesu szkolenia po Londynie i po prostu braku wartościowego zaplecza. Związek zamiast stawiać na rozwój najlepszych i najbardziej perspektywicznych, dba tylko o tych z kręgu "politycznie poprawnych". Na dodatek jest to robione nieudolnie, czego przykładem mogą być m.in. wpadki dopingowe brata prezesa i syna byłego trenera kadry. Takim przykładem jest również wystawienie do ekipy na Tbilisi mającego już swoje lata Arsena Kasabijewa, startującego do niedawna w kat. 94 kg. Teraz "na siłę" robił wagę do +105 kg. Nie widzę żadnego rozsądnego wytłumaczenia tej decyzji, oprócz "załatwienia" państwowego stypendium dobremu koledze szefa związku. To dość ostra ocena działalności PZPC... - Takie są fakty! Nie jestem na bieżąco z tym, co się dzieje w siedzibie na Marymonckiej, ale z tego, co do mnie dociera, odnoszę wrażenie, że atmosfera nie jest tam najlepsza. Problemy są zarówno w kadrze męskiej, jak i w żeńskiej. Związek zamiast próbować się porozumieć, stara się wymusić posłuszeństwo na naszej najlepszej zawodniczce Marzenie Karpińskiej. Bracia Zielińscy nie trenują z kadrą, na zgrupowania trzeba zawodników zwoływać "na siłę", nadal toczą się sprawy związane z wpadkami dopingowymi. Azerbejdżan wypadł w Tbilisi lepiej niż ekipa "Biało-czerwonych". - Przepracowałem z zawodnikami okres bezpośredniego przygotowania startowego, czyli ostatnie pięć tygodni. Nie miałem żadnych problemów z "wejściem" w trening, dobrze znałem szkoleniowców pracujących z kadrą, są to byli znakomici ciężarowcy, z którymi spotykałem się wielokrotnie podczas różnych zawodów. Ich system treningowy jest podobny do tego, jaki ja stosowałem w Polsce, dlatego nie musiałem nic nikomu narzucać. Na zawody pojechała ekipa złożona z dwóch zawodniczek i trzech zawodników. Zdobyliśmy dwa złote medale, jeden brązowy i jeden "mały" złoty za podrzut. Do tego pobiliśmy kilka rekordów Europy. Był sukces, ale oceniając realnie, przyszłość nie jest tak optymistyczna. Kategorie wagowe, które dały nam medale, są silnie obsadzone przez Azjatów i żeby myśleć o sukcesie w mistrzostwach świata czy igrzyskach, trzeba robić w dwuboju wyniki lepsze. Minimum o 10-15 kg. Nie ma pan obaw, że wypadnie z krajowego obiegu po MŚ w USA i igrzyskach, jeżeli nie wróci do szkolenia w Polsce? - "Fortuna kołem się toczy", nikt z nas nie jest w stanie powiedzieć, co będzie w najbliższej przyszłości, dlatego nie zaprzątam sobie tym głowy. Kto by pomyślał po igrzyskach w Londynie, że w następnych prawdopodobnie wezmę udział w dresie z napisem "Azerbejdżan". Mam w tej chwili jasno postawiony cel, co będzie później czas pokaże. Jakie jest pana największe sportowe marzenie? - Dorzucić do koszyka kolejny medal olimpijski. Czy widzi pan w przyszłości możliwość powrotu do reprezentacji Polski? - Oby było do czego wracać... Rozmawiał: Wojciech Harenda