Po 10 latach życia w Stanach Zjednoczonych wrócił pan na stałe do Polski? Tomasz Piątek, były obrońca Unii Oświęcim i reprezentacji Polski: - Tak, zmusiła mnie do tego sytuacja rodzinna. Życie pisze różne scenariusze... Wróćmy może do 2001 roku. Zdobył pan swoje czwarte mistrzostwo z Unią i zdecydował się pan wyjechać do Stanów Zjednoczonych... - Zostałem zaproszony na camp do drużyny Utah Grizzlies, która występowała wtedy w AHL. Z tym zespołem przygotowywałem się do nowego sezonu. Odbyliśmy dwa tygodnie treningów w Salt Lake City, zagraliśmy kilka meczów i zaczęły się moje problemy z mięśniami brzucha i pachwinami. Pierwsza faza leczenia farmakologicznego nie przyniosła żadnych efektów. Lekarze mówili, że konieczna będzie operacja i znów kolejna przerwa od treningów, ale tym razem dużo dłuższa, bo rzędu sześciu albo nawet ośmiu miesięcy. Wtedy zdecydował się pan na zakończenie kariery zawodniczej i zamknięcie pewnego rozdziału w życiu... - Miałem zaledwie 26 lat i był to dla mnie wielki dramat... Powiem szczerze, że nie wiedziałem, co robić. Na szczęście pomogli mi znajomi ze Stanów. W jaki sposób? - Wspierali mnie psychicznie. Powiedzieli mi, żebym się nie załamywał i pochopnie nie wracał do Polski, bo zanim się obejrzę znajdę sobie jakieś ciekawe zajęcie. I rzeczywiście mieli rację. Spotkałem kilku ciekawych ludzi z rosyjskiej szkoły hokejowej, której właścicielem był Wiaczesław Fietisow. Pierwsze lekcje trenerskiego fachu pobierałem u Wiktora Baryszewcewa. Później już samodzielnie trenowałem zespół z najwyższej ligi dziecięcej i prowadziłem zajęcia indywidualnie. Sukcesy w nowej pracy pojawiły się bardzo szybko. Te dwa zdecydowanie największe w sezonie 2006/2007 i w tym roku... - Zgadza się. W 2007 roku udało mi się zdobyć z PeeWee (drużyna dziecięca NY Rangers - przyp. red.) 4. miejsce w Mistrzostwach Stanów Zjednoczonych rocznika '94. W półfinale przegrałem z St. Louis Junior Blues, których prowadził sam Keith Tkachuk. Niesamowity z niego facet, można z nim gadać i gadać (uśmiech). - W poprzednim sezonie poprawiłem swoje osiągnięcie z rocznikiem '98 i stanęliśmy na najniższym stopniu podium. Swoją drogą dzieciakom sporo frajdy sprawiają też derbowe potyczki między Rangers i Islanders, które rozgrywane są przed meczami seniorów. W ostatnim pojedynku zlaliśmy "Wyspiarzy" 7:1, a po pierwszej tercji - jak to bywa w Madison Square Garden - wyszliśmy na lód w towarzystwie Marka Messiera. To było niesamowite przeżycie nie tylko dla moich zawodników, ale też dla mnie. W mojej osobistej hierarchii umieściłbym je zaraz po narodzinach syna (śmiech). Kibicuje pan Rangersom? - Troszkę głupio się do tego przyznać, ale niestety nie. O ile bardzo podobają mi się metody szkoleniowe Johna Tortorelli, to nie mam najlepszego zdania o głównym menadżerze drużyny Glenie Satherze, który często podejmuje nieprzemyślane decyzje. Swoją drogą gdyby Sathera zastąpił Messier, to wtedy wypowiadałbym się w innym tonie (śmiech). W moim sercu zawsze było Detroit Red Wings. Dlaczego? - Bo to jeden z pierwszych zespołów, który dał szansę obcokrajowcom. Poza tym mieli w swoim składzie wielu zawodników, którzy bardzo mi imponowali. Igor Łarianow, Brendan Shanahan, Steve Yzerman, Siergiej Fiodorow czy Nicklas Lindstreom to byli magowie hokeja, na których patrzyło się z przyjemnością. Założył pan w Stanach swoją hokejową szkółkę "European Pro Hockey". Co się z nią teraz stanie? - Musiałem zawiesić działalność... To był mój autorski projekt. Trenowałem dzieciaki, dawałem indywidualne lekcje wielu zawodnikom i ta praca sprawiała mi wiele radości... Czekam na to, aż któryś z moich podopiecznych trafi do NHL. Będzie to dla mnie cholerna satysfakcja. Jeden w sumie już trafił. Pracował pan przecież z Maxem Paciorettym... - Racja, przed draftem doskonaliliśmy technikę i siłę strzału z dystansu. W 2007 roku Max trafił do NHL i idzie mu całkiem nieźle. W poprzednim sezonie wywalczył sobie miejsce w składzie Montreal Canadiens i na inaugurację sezonu strzelił nawet bramkę. Znam się także z Martinem St. Louis, ponieważ jego dzieci przychodziły na moje zajęcia. Miał pan okazję pracować z naszymi rodakami? - Tak i mam bardzo pozytywne odczucia. Polacy, którzy trenowali w Stanach mieli podobne talenty jak rodowici Amerykanie. Posiadali natomiast sporą przewagę, bo byli zdecydowanie inteligentniejsi i lepiej poukładani. A to w hokeju jest bardzo ważne. Czym zajmie się pan teraz? - Chciałbym zostać w swoim zawodzie, robić to, co naprawdę kocham. Zrodził się w mojej głowie taki pomysł, by wspólnie z byłymi zawodnikami oświęcimskiej Unii otworzyć szkółkę opartą na amerykańskich standardach. Wstępnie rozmawiałem już na ten temat z Waldkiem Klisiakiem i wydaje mi się, że był zainteresowany moim pomysłem. Zobaczymy, co czas pokaże... Widział pan jak wygląda szkolenie grup młodzieżowych w Polsce? - Po powrocie do Polski obejrzałem kilka treningów i muszę przyznać, że nie wygląda to dobrze. Metodologiczna przepaść? - Można tak powiedzieć. Ciężko zaobserwować jakieś pozytywy, na pierwszy rzut oka widać półamatorstwo. W Stanach jest tak, że po wakacjach rozpoczynają się letnie campy, czyli przygotowania do nowego sezonu, w trakcie których pracuje się nad siłą, nad jazdą na łyżwach i analizuje się różne warianty taktyczne. Jeśli chodzi o samą młodzież, to rodzice płacą za lód, trenera i kupują swoim pociechom sprzęt. Klub natomiast szuka hali, w której jak najtaniej można wynająć lód. Sugeruje pan, że szkolenie w młodszych grupach kulało? - Oczywiście, że tak. A znam to z autopsji, bo pierwsze hokejowe kroki stawiałem w Oświęcimiu. Kiedy byłem małym chłopcem poziom treningów był zatrważająco niski. Dowód? Zaraz po wyjściu z szatni jeden ze szkoleniowców, który dalej pracuje z młodzieżą, rzucał nam na treningu krążek i krzyczał: "chłopcy grajcie". A gdzie taktyka, a gdzie jakaś porządna rozgrzewka? Na szczęście byli wtedy w klubie tacy ludzie jak Ryszard Puchajda, który był moim wujkiem. Uwielbiałem obserwować w jaki sposób prowadzi treningi, bo wyprzedzały one epokę. Szkoda, że już go z nami nie ma... Rozmawiał Radosław Kozłowski