Wygląda na to, że nie można mieć wszystkiego, chociaż do niedzieli wieczorem wydawało się, że właściwie dlaczego nie... Po wygranej polskich siatkarzy z Brazylią w półfinale mistrzostw świata, zwycięstwie Igi Świątek, sukcesie Bartosza Zmarzlika na żuzlu i golu Roberta Lewandowskiego dla FC Barcelona w zasadzie już moglibyśmy mówić o absolutnie przełomowym weekendzie polskiego sportu. A był to dopiero jeden dzień, nadeszła jeszcze niedziela. I ona chyba zaskoczyła najbardziej. Spodziewaliśmy się, że ten niezwykły weekend zamknie klamrą złoto polskich siatkarzy w niedzielnym finale z Włochami. Tymczasem zanim ten mecz został rozstrzygnięty, najpierw jeszcze w południe swój pojedynek mieli koszykarze. W cieniu wielkiej siatkówki, wielkiej piłki nożnej i wielkiego tenisa koszykarze wygrali mecz z Ukrainą i awansowali do ćwierćfinału, co w ich wypadku jest w zasadzie jak złoto siatkarzy czy triumf Igi Świątek. Takiego ćwierćfinału nie mieliśmy od ćwierćwiecza, to duża rzecz. Tak duża rzecz mogła się wydarzyć chyba tylko w taki weekend. Na to wszystko wyskoczył w barwach Salernitany Krzysztof Piątek i wpakował gola Juventusowi Turyn w bodaj najbardziej niesamowitym piłkarskim meczu tego weekendu w Europie. A gdyby ktoś uważał, że jest w ten weekend zbyt nudno, to gola na 3-2 dla Juventusu strzelił tez Arkadiusz Milik, tyle że nie został on uznany. Milik zdążył zdjąć z radości koszulkę i wylecieć za to z boiska, po czym okazało się, że gola nie uznano... niesłusznie! W tej sytuacji porażka siatkarzy w finale z Włochami wydaje się jakby bardziej zrozumiała. Naprawdę, nie można mieć wszystkiego. I tak mamy być może najbardziej niesamowity weekend w dziejach polskiego sportu. Wimbledon i ta przeklęta trawa Igi Świątek! [GRA NAWROTA o Wimbledonie]