To był więcej niż mecz. To była konfrontacja dwóch mentalności, dwóch systemów, krótko mówiąc - dwóch światów. Konfrontacja symboliczna. Dlatego nawet grubo ponad 40 lat po spotkaniu w Hamburgu między Niemcami z Zachodu i ze Wschodu trudno przyjąć, że faworyci z RFN bez żalu pogodzili się z nieoczekiwaną porażką, choć była ona dla nich - jak się okazało - korzystna. Dzięki niej mogli bowiem uniknąć w kolejnej fazie turnieju rywalizacji z Holandią Johana Cruyffa. A tego się obawiali. Teza, jakoby podopieczni Helmuta Schoena chcieli wybrać sobie rywali w drugiej rundzie, jest jednak bardzo ryzykowna, bo przecież jeśli nie na "Pomarańczowych", to trafiali na równie niebezpiecznych Polaków. Poza tym, mecz z NRD był zbyt prestiżowy, by potraktować go na luzie. Jak więc było naprawdę? Z jakim nastawieniem obydwie drużyny przystępowały do tego meczu? Pewne jest, że zarówno jedni, jak i drudzy mieli zapewniony awans jeszcze przed wyjściem na boisko. Tamtej soboty, 22 czerwca 1974, zjawiło się na Volksparkstadionie w Hamburgu ponad 60 tysięcy widzów. Zza wschodniej granicy przyjechało ich ok. 1500, starannie wyselekcjonowanych, aby ryzyko pozostania za żelazną kurtyną zmniejszyć do minimum. Napięcie było duże, wzmacniane oczywiście skomplikowaną historią, wykraczającą poza murawę, ale też szczególnymi okolicznościami związanymi z kwestią bezpieczeństwa. Sceny z igrzysk olimpijskich w Monachium, sprzed dwóch lat, gdy terroryści z Czarnego Września zabili izraelskich sportowców i trenerów, były ciągle żywe. Dlatego w wielu miejscach zostało umieszczonych około dwudziestu snajperów, gotowych do akcji w razie jakiegokolwiek zagrożenia. Jurgen Grabowski, napastnik grający na co dzień w Eintrachcie Frankfurt, wspominał po latach, że sytuacja była co najmniej "dziwna", szczególnie dla niego i dla jego kolegów. "Mówiliśmy tym samym językiem, a jednak różnice były ogromne. Oni trochę o nas wiedzieli, my o nich nic". Atmosfera w drużynie RFN też nie była - mówiąc oględnie - idealna. Dwa klany mające w kadrze najwięcej do powiedzenia, z Bayernu i z Borussii Moenchengladbach, nie zawsze dogadywały się tak, jak dwa lata wcześniej na wygranych mistrzostwach Europy. Ale to nie jest oczywiście żadne wytłumaczenie słabej gry akurat w takim spotkaniu. Tymczasem z boiska wiało nudą. Obydwie drużyny zdawały się jakby zablokowane, nie potrafiły pokazać wszystkich swoich umiejętności. Georg Buschner, trener NRD, wiedział jednak, że sukces nie jest taki niemożliwy. Lothar Kurbjuweit przyznawał później, jak trakcie przerwy szkoleniowiec przekonywał swoich zawodników, że "mogą napisać nową historię". I napisali. Całkiem nieoczekiwanie. A mówiąc dokładniej - w historii zapisał się jeden zawodnik ze wschodnich Niemiec, Jurgen Sparwasser. To on strzelił jedynego gola w 77. minucie meczu, przy dość niefrasobliwej postawie defensywy rywali. Gospodarze (choć akurat nie w tym spotkaniu...) mieli zaledwie kwadrans na odrobienie strat. Wydawało się jednak, że nawet gdyby tego czasu było znacznie więcej, to i tak wynik pozostałby taki sam. Dla graczy Schoena to nie był dobry dzień. Zawodnicy ze Wschodu dostali polecenie, aby w żaden sposób nie szukać kontaktu z rywalami, jak najmniej rozmawiać, nie wymieniać się koszulkami. Pewnie to życzenie zostałoby spełnione, ale z inicjatywą wystąpili piłkarze RFN. Według jednej z wersji, Berti Vogts przyniósł wszystkie stroje do szatni NRD, a tam każdy zabrał jeden egzemplarz dla siebie. Co jeszcze dostali zwycięzcy? "Plotka głosiła, że zostałem solidnie wynagrodzony za tego gola", mówił Sparwasser. "Że otrzymałem samochód i dużo pieniędzy, a to nieprawda". Koniec tej historii był równie nieoczekiwany. W 1988 roku zdobywca historycznego gola uciekł wraz z żoną za zachodnią granicę, wykorzystując wyjazd do Saarbrucken. Niegdyś był idolem, potem z dnia na dzień stał się zdrajcą. Ale też nie na długo. Za chwilę Niemcy znów byli zjednoczeni. Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz inne opowieści o pasjonującej historii mistrzostw świata