Dariusz Wołowski, Interia: Musi się pan uważać za szczęściarza, że Jan-Krzysztof Duda wygrał Puchar Świata w Soczi, bo już podnosiły się głosy, że z polskim trenerem to on daleko nie zajedzie... Kamil Mitoń: - Co bardziej niecierpliwi nazywali mnie już "Szachowym Brzęczkiem" (śmiech). Ja mam jednak szacunek dla polskiego szkoleniowca, którego kiedyś spotkałem na lotnisku i poprosiłem o wspólne zdjęcie. Rzeczywiście, wyniki Janka w poprzednim roku nie były zachwycające. Trochę nas to niepokoiło, ale wiedzieliśmy, że rozwój szachisty to nie jest prosta wznosząca. Są momenty stabilizacji. Trzeba robić swoje, pracować, przyjmować na klatę zarzuty i analizować, czy nie tkwi w nich może ziarno prawdy. Czekać aż znowu wszystko ruszy do przodu. Po Pucharze Świata w Soczi na Facebooku u Janka jakiś kibic przeprosił mnie nawet za to, że wątpił w moje kwalifikacje. Opowieści o szachowym Brzęczku ucichły. Przynajmniej na razie (śmiech). Sport wymaga cierpliwości, a tego mamy w Polsce deficyt. Alex Ferguson budował sukces Manchesteru United latami. Sam był pan cudownym dzieckiem polskich szachów. Gdy w 1994 roku zdobył pan tytuł mistrza kraju do lat 10, władze Niepołomic sprowadziły dla pana rosyjskiego trenera Włodzimierza Szyszkina. Wasza współpraca doprowadziła pana do tytułów mistrza świata do lat 12 i wicemistrza świata do lat 14, a także największego osiągnięcia, czyli wicemistrzostwa świata do lat 20. Ten ostatni tytuł zdobył pan w Erywaniu, mając zaledwie 16 lat. Rosyjski trener to był chyba dobry wybór, wiadomo jaką potęgą były szachy w ZSRR, a potem w Rosji. - Towarzysz Józef Stalin zdecydował, że szachy i balet będą wizytówką ZSRR. Rzeczywiście w tamtych czasach Rosjanie nie mieli sobie równych. Potrafili działać jako kolektyw, wymieniać się informacjami, współdziałać. Taką samą mentalność mają Chińczycy. Wiadomo z czego to wynika, ale ma to swoje plusy do dziś. Przypuszczam, że Jan Niepomniaszczij, który pod koniec roku będzie walczył o tytuł mistrza świata z Magnusem Carlsenem, otrzyma wsparcie całej rosyjskiej czołówki. W moim przypadku rosyjski trener to był znakomity wybór. Od tego czasu w polskich szachach wiele się jednak zmieniło. Mnóstwo nauczyliśmy się, przede wszystkim właśnie od Rosjan i innych nacji Wschodu. Myślę, że dziś polscy trenerzy nie muszą się czuć zacofani. Reprezentują wysoki poziom. Jeśli jednak ktoś uważa, że jest inaczej, jego prawo. Niech się pan nie obrazi za to pytanie: może Janek powinien jednak pracować z kimś takim, jak Garri Kasparow, na przykład? - O to trzeba by zapytać Janka. I Kasparowa. Trener szachowy to jednak nie tylko fachowiec od szachów, ale coś więcej. Janek i ja spędzamy ze sobą dużo czasu. Pracujemy w trybie, który nam obydwu odpowiada. Nie jesteśmy systematyczni. Potrafimy zrobić sobie przerwę, nie myśleć o szachach, gadać o niczym lub grać w karty. A potem dopadamy nagle do szachownicy i siedzimy wiele godzin. Uważam, że jakość treningu jest ważniejsza od jego długości. Choć oczywiście pewien podstawowy rygor w pracy sobie narzucamy. Janek ma duszę artysty. Nie można go traktować jak rzemieślnika. Szachiści mają opinię egocentryków, którzy patrzą na świat i innych ludzi jak na figury ustawione na szachownicy. - Nie ma dwóch takich samych szachistów. Każdy ma inny temperament, charakter. Jedno ich łączy: ktoś, kto nie stawia szachów na piedestale, na najwyższy poziom nie dotrze. Dlatego tak wielu zdolnych szachistów przepada w momencie dojrzewania, kiedy pojawiają się w życiu inne ważne sprawy. Inne sprawy, czyli tak zwane pokusy? - Chodzi bardziej o wybór "nauka czy szachy" albo "szachy czy rodzina". O pokusy także! Dlaczego młody człowiek miałby stronić od imprez czy dziewczyn? Dlaczego miałoby to być atrakcyjne dla wszystkich poza sportowcami? Trzeba dokonać wyboru. Przyznać szachom w swoim życiu najwyższy priorytet. Wtedy jest szansa na sukces. W przeciwnym razie cudowne dziecko nie zostaje mistrzem. Wyczuwam w tym co pan mówi wątki autobiograficzne... - Słusznie. Ja od rozrywek nie stroniłem, może przez nie straciłem dwa lata, których nie dało się odrobić. Ożeniłem się w wieku 23 lat, zostałem ojcem, co było piękne, ale już wtedy szachy nie mogły być dla mnie najważniejsze. Oczywiście grałem dalej, ale jednak nie doszedłem do poziomu, który osiągnął Janek. Mając do wyboru turniej dający rozwój lub taki, na którym mogłem zarobić, wybierałem zawsze ten drugi. Sportowiec musi mieć czystą głowę, żeby dojść na szczyt. Dziś może pan służyć Jankowi za przestrogę. - Mogę mu pomóc nie popełniać błędów, wskazywać kierunki. Ostateczna decyzja należy jednak do niego. Jak już mówiłem: jest artystą, tak jak wybitny malarz. A malarze czasem przestają malować lub niszczą swoje obrazy. Póki co, nic nie wskazuje na to, żeby to się miało przytrafić Jankowi. Jest zafiksowany na szachy, co nie znaczy, że zdarzają mu się momenty, kiedy ma ich dość. Kiedyś rozmawiałem z Jankiem o głośnym serialu "Gambit królowej". Powiedział, że poza tym, że ogólnie jest znakomity, niewiarygodne jest w nim pokazywanie zawodniczki, która bierze psychotropy, pije dużo alkoholu i utrzymuje poziom mistrzowski. Naprawdę szachista nie może sobie pozwolić na używki? - Czym innym jest kieliszek wina lub dwa, a czym innym regularne picie, które widzimy w serialu. Dziś dla szachisty z topu to nie do przyjęcia. Musiałby za to zapłacić, wylatując z czołówki. Ale zgadzam się z Jankiem, że "Gambit królowej" został zrobiony z wielką dbałością o wątki szachowe. Konsultantem był jednak Kasparow. Jan-Krzysztof Duda ma taką niewinną powierzchowność, a jest podobno bardzo rywalizacyjny. - Pozory mylą. Janek jest wyjątkowo rywalizacyjny. W cokolwiek gramy, zawsze walczy o zwycięstwo. Bywało tak, że przy niewinnej grze w karty w pewnym momencie zdawałem sobie sprawę, że muszę odpuścić, bo nie zaśniemy całą noc. Kiedy przegra w Quiz House, zawsze na koniec wybiera kategorię "Ranczo", bo obejrzał wszystkie odcinki, a ja tylko część. Pan pewnie też nie za bardzo lubi przegrywać? - Nie przepadam. Bywało, że się z Jankiem pokłóciliśmy. Ale istnieje między nami coś, co ludzie nazywają chemią. Różnice zdań nie pozostawiają głębokich ran, szybko dochodzimy do porozumienia. W pracy nam to nie przeszkadza. Obaj umiemy to docenić. Spędzamy ze sobą przecież sporo czasu i gdyby nie było między nami porozumienia, nic by z tego nie było. Jak się pan czuje, gdy Janek siada do partii z kimś tak wybitnym, jak mistrz świata Magnus Carlsen? Jak to było w półfinale Pucharu Świata w Soczi? Wierzył pan w zwycięstwo? - Wierzyłem. Nie powiem, że byłem pewny, ale wiedziałem, że Janka na to stać. Sportowcy czują takie rzeczy. Od pierwszej rundy w Soczi emanował siłą. I grał znakomicie. Już wcześniej czułem, że będzie dobrze. Bilety lotnicze na turnieje kupuje nam mama Janka. Jeśli chodzi o zawody rozgrywane systemem przegrywający odpada, zwykle jest problem z ustaleniem daty powrotu. Pani Wiesława kupuje je tak, żeby powrót wypadał mniej więcej w połowie turnieju. Kiedy wyjeżdżaliśmy do Soczi, poprosiłem, by datę powrotu przesunęła na dzień po zakończeniu Pucharu Świata. Uśmiechnęła się tylko, ale zrobiła po swojemu. Po powrocie powiedziała, że od teraz będzie słuchała moich sugestii i kupowała bilety z datą powrotu po zakończeniu zawodów. Jak pan przeżył dogrywki w pojedynku z Carlsenem? To musiał być ogromny stres także dla pana. - Patrzenie na partię z boku jest o wiele trudniejsze. Bo na nic nie ma się już wpływu. Kiedy Janek grał decydującą partię z mistrzem świata, położyłem się do łóżka w naszym hotelu. Odsypiałem przygotowania do partii. Zresztą nie mogłem już w niczym pomóc Jankowi. Ustawiłem sobie cichutko transmisję z partii i przysypiałem. Kiedy usłyszałem krzyk komentatora, wiedziałem, że jest dobrze. Jedną z partii grali przez 4,5 godziny. Janek atakował, Magnus się bronił. Było dramatycznie i skończyło się remisem. Z głosu komentatora można było wywnioskować, że Janek nie wykorzystał przewagi. - To był bardzo ważny moment i szczerze mówiąc trochę się obawiałem, wiedząc, że okazji do ogrania Magnusa nie ma zbyt wiele. Jeżeli jednej nie wykorzystasz, druga może się już długo nie pojawić. Sytuacje niewykorzystane lubią się mścić. To często tak jak z piłkami setowymi, które przegrałeś - trzeba jak najszybciej wyrzucić je z pamięci. Janek musiał oczyścić głowę i przygotować się do dogrywek. Tak zrobił i wygrał. Szacunek Magnusowi się jednak należy. Carlsen nie musiał wystąpić w Pucharze Świata. On o awans do turnieju pretendentów nie walczył. Ale to zawody, których nigdy nie wygrał. Zależało mu na tym. Tym większy podziw dla Janka za to, że go pokonał w grze o finał. To były trzy tygodnie ekstremalnego wysiłku. Umysłowego i emocjonalnego. Grali codziennie, a jeszcze trzeba się było przygotować do partii. W Pucharze Świata gra się systemem przegrywający odpada. I tylko raz, w ćwierćfinale, zadrżałem. Poza tym Janek wygrywał swoje pojedynki relatywnie pewnie. Jak finał z Rosjaninem Sergiejem Karjakinem? Nie bał się pan, że po pokonaniu Carlsena Janek może się trochę odprężyć? - Siedzieliśmy przy kolacji przed finałem. Janek powiedział do mnie, że plan wykonał, bo awansował do turnieju pretendentów. Spytałem go, czy wie, jaka jest różnica między premią za wygraną w Pucharze Świata i za drugie miejsce? I czy chce, aby te dolary zostały w Rosji. Spojrzał na mnie i powiedział na serio "oczywiście, że nie!". Już nawet nie musiałem mu przypominać, że dla największych, jak Ronaldo czy Jordan, różnica między pierwszym a drugim jest taka sama, jak między pierwszym i ostatnim. Tylko zwycięzcy przechodzą do historii. Warto wspomnieć, że Janek jest jedynym zawodnikiem spoza Rosji i krajów byłego ZSRR, który wygrał Puchar Świata. Po zwycięstwie Janka Garri Kasparow napisał na Twitterze, że Duda wyniósł polskie szachy na poziom nienotowany od czasów Akiby Rubinsteina i Mieczysława Najdorfa. Czego szachista uczy się od starych mistrzów? - Rubinstein był w swoich czasach numerem 1 na świecie, ale wtedy zasady były takie, że pretendent do tytułu musiał zgromadzić tyle pieniędzy, żeby mistrz chciał z nim o nie zagrać. Uważa się, że tylko dlatego Rubinstein nie zdobył tytułu. Karierę Najdorfa zahamowała wojna, której wybuch zastał go w Buenos Aires, gdzie od 21 sierpnia 1939 roku reprezentował Polskę na Olimpiadzie Szachowej. Został zmuszony do emigracji. Po wojnie grał w turniejach pretendentów, czyli był w ścisłej czołówce. Obaj byli świetnymi szachistami. Akiba zmagał się z różnymi przypadłościami, bał się kontaktu z ludźmi, zmarł samotny. Najdorf mimo przewrotnych losów był człowiekiem wesołym aż do końca swoich dni, o czym wspomina córka w jego biografii. Są szachiści, którzy nie przykładają aż takiej wagi do osiągnięć starych mistrzów, ich życiorysów, ale Janek do nich nie należy. Jest znakomicie wykształcony, jeśli chodzi o klasykę dyscypliny. Jak w literaturze czy muzyce, w szachach klasyka też jest bazą dla wszystkiego, co po niej powstało. Jakie znaczenie ma kondycja dla szachisty? - Absolutnie kluczowe. Postawię tezę, że w pojedynku Duda - Carlsen w półfinale Pucharu Świata duże znaczenie miała większa odporność fizyczna Polaka. To mnie cieszyło, bo Magnus jest wszechstronnie sportowo uzdolniony. Dobrze gra w piłkę, w kosza, o czym miałem okazję się przekonać. Bardzo dba o kondycję. Janek ma 23 lata, w jego wieku Magnus zdobył tytuł, który utrzymuje do dziś. Już osiem lat. Jest fenomenem, ale szachy to sport wyczerpujący. Patrzyłem na niego przed pojedynkiem z Jankiem w Soczi i wydał mi się z nich dwóch bardziej zmęczony. Janek poświęca wiele czasu na bieganie, pływanie, siłownię. Na AWF w Krakowie współpracuje z trenerem od przygotowania fizycznego, więc robi to wszystko profesjonalnie. Szachy to nie jest sport jak piłka nożna, gdzie kondycja jest warunkiem podstawowym. Ale jest bardzo ważnym. O wiele trudniej jest myśleć przez 6 godzin niż biegać 90 minut. Wydolność ludzkiego umysłu ma swoje ograniczenia. Szachiści nie są wieczni. Sukcesy odnosi się do 35. roku życia. Można to przedłużyć między innymi dzięki sprawności, sile i higienie. Mówiliśmy o komentatorach szachowych. Mają trudniejszą robotę niż w innych dyscyplinach sportu. Bo jak właściwie ocenić ruch wykonany przez kogoś, kto gra sto razy lepiej? - Komentatorzy mają do dyspozycji silniki szachowe. Czyli programy komputerowe, które oceniają każdy ruch. Ale są pułapki. Program nie jest w stanie przewidzieć błędów, które popełni człowiek. Wczuć się w jego sytuację, stan psychiczny. Powiedzmy: przy ataku białymi komputer analizuje wszystkie możliwości obrony i wychodzi mu, że grający czarnymi łatwo może atak odeprzeć. Tylko ten zawodnik tego nie wie. Musi podejmować szybkie decyzje, ma problemy, jest pod presją i najczęściej przegrywa. Dla komputera szachy to czysta matematyka, dla człowieka też, ale z elementem błędu. Tu grają emocje, stan psychiczny i fizyczny. To dwa różne światy. Wielu ludzi obawiało się kiedyś, że komputery zabiją szachy. Ale tak się nie stało. Przeciwnie: pobudziły dyscyplinę do szybszego rozwoju. - Myśl ludzka, emocje nie dadzą się zapisać w algorytmach komputerowych. Ludzie zawsze będą popełniali błędy przy szachownicy, komputery mogą im te błędy potem pokazać. Dlatego przy doskonaleniu gry w szachy z programów trzeba korzystać z głową. Jeśli człowiek chce naśladować komputer, zrobi sobie krzywdę. Pamięć ludzka jest skończona, komputerowa nieograniczona. Dlatego trzeba korzystać z programów, a nie uczyć się na pamięć ruchów podawanych przez komputer. To może być szkodliwe. Jak w lotnictwie. Lot za ocean trwa 8 godzin, a okazuje się że pilot steruje maszyną raptem parę minut, resztę roboty wykonuje komputer. Fajne, wygodne, oby jednak kiedyś ludzkość nie popadła w zbyt duże skrajności. Rozwój internetu sprawił, że partie najlepszych szachistów dostępne są dla każdego i od ręki. Pamiętam jak w dzieciństwie uczyłem się rosyjskiego, żeby czytać pisma szachowe, bo to było jedyne okno na świat. Na jugosłowiański informator szachowy czekało się pół roku, a książki szachowe zajmowały w torbie najwięcej miejsca. Dostęp do informacji, nowinek szachowych był trudny. Dziś jest powszechny. Kiedy wymyśli się jakąś ideę debiutową i zastosuje w partii z jednym rywalem, z drugim już to nie przejdzie, bo on już tę ideę zna i wie, jaka jest na nią odpowiedź. Co jest tak fascynującego w szachach, żeby poświęcić im życie? - Są gimnastyką umysłu, pamięci, testem osobowości. Żeby wygrywać, trzeba niezwykłego skupienia i odporności. Szachy nie wybaczają błędów. Jednym głupim ruchem można zaprzepaścić całą przewagę, którą się zbudowało przez powiedzmy pięć godzin gry. Porównajmy szachy z tenisem. Mój syn Mateusz jest wicemistrzem Polski do lat 14 w tenisie, więc wiem o czym mówię. Na korcie Mateusz może popełnić wiele błędów i przegrać seta 0-6. A potem zebrać się w sobie i wygrać mecz. W szachach takiej opcji nie ma. Jeden błąd i leżysz. Stąd wysiłek przy szachownicy jest tak ekstremalny, a porażki o wiele bardziej bolesne. Przypomnijmy ostatnią olimpiadę szachową w Batumi, gdzie Polacy w składzie: Duda, Radosław Wojtaszek, Kacper Piorun, Kamil Dragun i Jacek Tomczak byli rewelacją. Pokonali Rosjan, pokonali broniące tytułu USA i po dziewiątej rundzie byli liderami. Po porażce z Chinami w przedostatniej rundzie wciąż była szansa na historyczny medal. Remis z Indiami zepchnął naszych szachistów na czwarte miejsce. Znakomite, ale biorąc pod uwagę przebieg turnieju, pozostawiło niedosyt. Rozgrywacie czasem z Jankiem partie w pamięci? To jest to coś, co zwykli śmiertelnicy zwykle podziwiają u szachistów. - Podziwiają, niemniej dla nas to tak, jak dla tenisisty zagranie tzw. hot doga czy dla piłkarza zrobienie paru kapek. Czym innym jest dać symultanę na kilkunastu szachownicach, bo to już wymaga naprawdę gigantycznego skupienia. Czasami gramy z Jankiem "na ślepo". Na przykład, jadąc na rowerach, dla zabicia czasu. Ale bez przesady. Nie można poświęcić szachom 24 godzin na dobę, bo skutek może być odwrotny. Przetrenowanie to problem. Nie można popadać w obsesję. Powtórzę: w treningu liczy się jakość, nie długość. Mówię dzieciakom, które mnie dopytują o rady, że o wiele bardziej owocne będzie 30 minut treningu, który wyjdzie od nich, niż trzy godziny, które robicie dla kogoś. Czyli talent i praca czynią arcymistrza w szachach jak w każdym sporcie. Coś jeszcze? - Zgrany team do pomocy. Bez swojej mamy Janek nie miałby szansy być tu, gdzie jest. Ona zabrała go na zajęcia szachowe jako 5-latka. Finansowała całą jego karierę, dopilnowała spraw w szkole, gdy nadrabiał zaległości, wracając z turniejów. Słowem: jej determinacja była tak samo ważna jak determinacja Janka, a może nawet bardziej. Płaciła trenerom, opłacała wyjazdy. Tak się składa, że wiem, ile to wszystko kosztuje. Nie zapomnę, jak pani Wiesława wzięła na mistrzostwa Polski przenośną kuchenkę, aby przygotowywać ulubione polędwiczki Jaśka. Trzeba było tylko przechytrzyć czujnik dymu w Novotelu i danie mistrza było gotowe. Moi rodzice sprzedali meble, żebym mógł wyjeżdżać na zawody jako dziecko i kupić sobie laptopa. Mieszkaliśmy w jednym pokoju, bo drugi był dla trenera. Tak to wygląda i wielu osób nie stać na tyle wyrzeczeń. A gwarancji sukcesu nie ma. Dziś Janek, studiując na AWF w Krakowie, współpracuje z trenerem od przygotowania fizycznego, psychologiem, dietetykiem. Cały zespół ludzi dodaje coś od siebie dla jego sukcesu. Mama wybrała dla 5-letniego Janka szachy i trafiła w dziesiątkę. - Siostra pani Wiesławy była mistrzynią Polski w szachach. Tak więc tradycje szachowe w rodzinie były. Kiedyś jako dziecko grałem z ciocią Janka, panią Czesławą Pilarską. Zdaje się udało mi się zremisować, co było moim wielkim sukcesem. Pana pierwsze spotkanie z Jankiem. I pierwsze wrażenia. - Nie pamiętam kiedy to było, ale musiało być dawno. Byłem wtedy numerem 1 w polskich szachach, to był mój najlepszy okres. Oczywiście nie byłem trenerem, ale czynnym zawodnikiem. Mama Janka albo jego trener Andrzej Irlik, który z panem Stanisławem Tureckim byli moimi pierwszymi trenerami, poprosili mnie o konsultacje dla zdolnego dzieciaka. Sprzyjała nam logistyka. Ja mieszkałem w Niepołomicach pod Krakowem, Janek w Wieliczce. Do jego domu miałem kilkanaście minut jazdy samochodem. Musiało to być w okolicach 2008 roku, gdy Janek wybierał się do Wietnamu na mistrzostwa świata do lat 10, które zresztą wygrał. - Pamiętam, że był mały. Bo poza grą w szachy chciał się ze mną bawić. Graliśmy więc w rzutki, w inne gry dla relaksu i rozluźnienia atmosfery. Mimo wszystko to, co mnie zaskoczyło, to ilość czasu, który taki mały człowiek był w stanie wysiedzieć nad szachownicą. Tym różnił się od swoich rówieśników. O talencie nie wspominam, bo to oczywiste. Bardzo szybko przyswajał wiedzę. Myślał pan "kolejne cudowne dziecko, którym i ja byłem"? - Nigdy nie uważałem się za cudowne dziecko. Miałem jakiś talent, jak wielu. Co do Janka, to nawet nie pamiętam. Byłem skupiony na tym, żeby mu pomóc. Widać Janek uznał, że ta pomoc była coś warta, skoro dziś ze sobą pracujemy. Czy Jan-Krzysztof Duda będzie pierwszym polskim mistrzem świata w szachach? - Wierzę, że tak. To nas motywuje. On sam coraz rzadziej o tym mówi. Może to już nie jest marzenie, ale plan na przyszłość? Jakie ma szanse w przyszłorocznym turnieju pretendentów, który wyłoni rywala dla mistrza świata? - Ma wszystko, by wygrać turniej pretendentów, ale to samo może o sobie powiedzieć każdy z pozostałych siedmiu arcymistrzów, którzy usiądą do szachownicy. Oni także poświecili życie, aby dojść do tego miejsca, gdzie są. Nie będzie tam nikogo przypadkowego. O zwycięstwie zdecydują nie tyle umiejętności, co siła mentalna, ale także dyspozycja w tym turnieju. Kto trafi z formą i będzie miał odrobinę szczęścia, ten wygra, bo jeśli chodzi o umiejętności szachowe, różnice są minimalne. Ważna będzie sfera mentalna. Są sportowcy, których ranga turnieju paraliżuje, ale i tacy, których jeszcze bardziej nakręca. Nie błyszczą cały rok, a potem siadają i "rozbijają bank". Generalnie przed nami dużo pracy na wielu płaszczyznach. Polak jest najmłodszy w światowej czołówce? - Młodszy jest 18-letni Irańczyk Alireza Firuzdż, mieszkający we Francji. Opuścił kraj po tym, jak Iran wycofał swoją reprezentację z mistrzostw świata w szachach szybkich w 2019 roku. W czołówce jest kilku młodych szachistów, Janek należy do nich. Do kiedy ma czas na zdobycie tytułu mistrzowskiego? - Dla mnie może go zdobyć nawet w wieku 40 lat. Ale tak realnie patrząc, to najbardziej prawdopodobne jest do trzydziestki. Nie żałuje pan czasem, że panu to wszystko się nie udało? Mimo nieprzeciętnego talentu... - Nie należę do ludzi z upodobaniem grzebiących w przeszłości. Co było, to było. To co przegapiliśmy, minęło. Możemy to odzyskać tylko patrząc w przyszłość. Dzięki Jankowi i mojemu synowi Mateuszowi wciąż przeżywam silne emocje sportowe. To jest coś, co kocham, więc pracę ze sportowcami uważam za przywilej. Można powiedzieć, że jestem uzależniony od rywalizacji. Kiedy w czasie pandemii świat szachowy i tenisowy zamarł, musiałem za symboliczne stawki pobawić się w zakłady bukmacherskie. Są ludzie, którzy chodzą z teczką do biura, wykonując jakąś żmudną pracę tylko po to, aby zarobić dobre pieniądze. Ja kocham szachy i wciąż przy nich jestem. Mentalnie jestem wolnym człowiekiem. Skupiam się jednak na swojej robocie, a nie na dywagacjach, co by było gdyby. Co w sporcie jest kluczowe, aby osiągnąć sukces? Dar od Boga? Pracowitość? - Nawet szczęście. W pewnym momencie decydująca staje się determinacja. Czasem rozmawiamy o tym z Jankiem, że u Roberta Lewandowskiego fenomenalne jest nawet nie to, co potrafi robić z piłką, ale to, że mając wszystko, umie utrzymać motywację na najwyższym poziomie. Wielu piłkarzy podpisze pierwszy kontrakt, dostanie parę groszy, pojawią się dziewczyny, pochlebcy, działacze poklepujący po plecach. Jest tatuaż, ładne auto. I motywacja się wyczerpuje. Lewandowski strzela w meczu trzy gole, a w następnym chce zdobyć cztery. Nie odkrywam tu Ameryki, ale odkryć ten fragment ludzkiego mózgu, który odpowiada za motywację i nauczyć się go stymulować, to byłoby coś. Niektórzy sportowcy sprawiają wrażenie jakby to umieli. To najczęściej ci ze szczytu. Rozmawiał Dariusz Wołowski