Dariusz Wołowski, Interia: Podobno na los Janka wpłynęła biblijna opowieść o talentach, która natchnęła jego mamę? Andrzej Irlik: W 2003 roku mama przyprowadziła pięcioletniego chłopca na zajęcia szachowe. Rzeczywiście, poszukiwała jego talentów. Nie znał wtedy nawet ruchów figur, choć rodzicie grali w szachy, a jego ciocia Czesława Pilarska z domu Grochot była mistrzynią Polski z 1991 roku. Zaczęliśmy zajęcia od zapoznania go z nazwami figur i sposobu, w jaki się poruszają. Nie znał nawet ruchów, choć rodzice grali w szachy? - Tata zmarł, gdy Janek miał dwa latka. Z pewnością chłopiec otarł się o szachy, ale przychodząc na zajęcia nic o nich nie wiedział. Zaczynaliśmy od zera. Co to jest król? Jak się porusza? Co to jest szach, a co szach i mat? Aż do pata. Wszystko było dla niego nowe. Na początku przyjeżdżał na szachy do Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego w Wieliczce, a potem mama Jasia zaproponowała, abym zajęcia indywidualne prowadził w domu Jasia. I oczywiście od początku grał w turniejach. Nie chodziło nam o to, by nauczyć go grać, ale żeby poznał smak rywalizacji. To zwykle dzieciaki najbardziej pociąga. Tak stało się z Jasiem. Kiedy się pan zorientował, że to nie jest dziecko jakich wiele? - Po miesiącu zajęć. Jaś rozwiązywał wtedy takie zadania jak mat w jednym ruchu, a potem mat w dwóch ruchach. Zobaczyłem, że dobrze sobie radzi, a przede wszystkim nie nudzi się przy szachownicy. Mógł przy niej siedzieć pół godziny, a potem w MOS już nawet kilka godzin. Większość małych dzieci nie umie skupić uwagi na szachach aż tak długo. W wielu dyscyplinach sportu trenerzy definiują talent jako predyspozycje do pracy. Praca czyni mistrza. - Dokładnie tak samo jest w szachach. Im więcej wysiłku, więcej godzin spędzonych przy szachownicy, tym większa szansa na sukces. Oczywiście na początku o sukcesach nie myśleliśmy. Jaś miał się bawić. Ale szybko zauważyłem u niego pociąg do rywalizacji i głęboką niezgodę na przegrywanie. To miało swoje zalety i wady. Janek płakał po przegranych partiach? - Były łzy, była wściekłość. Potrafił krzyczeć, kopnąć w drzwi. Nie mógł dojść do siebie po porażce. Kiedyś w turnieju drużynowym zdarzyło mi się nawet wystawić za Janka zawodnika rezerwowego, bo był tak zdruzgotany porażką w pierwszej partii. Długo wtedy płakał. Szczególnie złościło go to, kiedy nie potrafił wykorzystać wygranej pozycji. Ja uważałem to za coś absolutnie naturalnego. Szachy związane są z ogromnym intelektualnym wysiłkiem, napięciem, skupieniem. Zawodnik zużywa masę energii. Dziecku, które przegrywa partię, wydaje się, że cała jego praca poszła na marne. Ono jeszcze nie ma świadomości, ile na porażkach się uczy. Potrzeba czasu, by nauczyło się panować nad emocjami. Janek miał z tym kłopot, z tym większą dumą patrzę z jakim spokojem gra dziś. I to w partiach z największymi mistrzami takimi jak Magnus Carlsen. Gdyby nie łzy wylane w dzieciństwie, nie byłoby to możliwe. Janek oswajał stres i presję. Wciąż jest jednak graczem impulsywnym. Powiedział mi kiedyś, że dla niego szachy to wojna umysłów. I kiedy odchodzi od szachownicy przegrany, czuje się gorszy nie tylko jako szachista, ale jako człowiek. - To oczywiście tylko chwilowe uczucie. Kluczowe jest, żeby przy szachownicy zapanować nad sobą. Wyobraźmy sobie co czuje 23-latek taki jak Janek, który poświęcił szachom 18 ostatnich lat i siada do partii z takim geniuszem jak mistrz świata Magnus Carlesen. Czy Janek potrafiłby odtworzyć taką partię z pamięci? - Z pewnością. Obserwowałem ich remisową partię w półfinale Pucharu Świata w Soczi. Trwała prawie pięć godzin. Janek nieustannie atakował, Norweg wspaniale się bronił. Niewiele mogłem z tego zrozumieć, ale wstałem od komputera wykończony. - Myślę, że dla Janka ogromną frajdą był fakt, że przez pięć godzin grał z mistrzem jak równy z równym. Sądzę, że to go napędza, dodaje wiary w siebie. Wtedy zmęczenie jest mniej odczuwalne. W końcu Janek pokonał Carlsena, a potem wygrał finał z Rosjaninem Sergiejem Karjakinem, by jako pierwszy Polak zdobyć Puchar Świata i prawo do gry w turnieju pretendentów. Wszystko co wcześniej osiągnął było tylko drogą do tego sukcesu. Choć kolekcjonuje tytuły od siódmego roku życia. Czyli nie miał pan z tym chorobliwie ambitnym Jankiem aż tak wielkich kłopotów? - Bywało, że w czasie zajęć wstawał od stołu i mówił "nie słucham cię". Wymyśliłem jednak na to sposób. Kiedy Janek nie chciał grać, zaczynałem trenować jego mamę. Wcześniej tę metodę wykorzystałem przy nauce innego dziecka i nie poskutkowała. Mama się nauczyła, a dziecko nie. Z Jankiem zadziałało. Obawiał się, że jego mama będzie grała lepiej od niego, a z wszystkich sił nie chciał do tego dopuścić. Miał zresztą podstawy się obawiać, bo jego mama wystartowała w turnieju szachowym i zdobyła puchar. Gdy grałem z mamą, Jaś zbliżał się do stołu. Najpierw stał za nią i patrzył na szachownicę, a potem się do niej przepychał. Czuło się jak go ta gra pochłania. Jak motywuje go chęć bycia lepszym od mamy. Miał talent, czyli ciekawość szachów i predyspozycje do pracy. Z jaką intensywnością pracowaliście wtedy z Jankiem? - Wyciągam zeszycik i już panu mówię. Przez pierwszy miesiąc Janek grał raz w tygodniu. A potem już dwa razy po półtorej godziny. Muszę przy tym wspomnieć, że mama poważnie podchodziła do naszej nauki. To nie było tak, że trener przychodzi, a dziecko odkłada klocki i gra w szachy. W dniu treningu Jaś był odbierany wcześniej z przedszkola, jadł obiad i szedł spać. Na treningu był wypoczęty, przygotowany do zajęć. Robił szybkie postępy. Dopiero jednak start w turniejach szachowych pokazuje miejsce, w którym mały szachista się znajduje. Bo dochodzą emocje. U dzieci bardzo duże. Każde dziecko chce wygrywać. Okazuje się, że to nie jest taka prosta sprawa. Zwłaszcza na początku. Porażki zniechęcają, czasem załamują. W swoim pierwszym turnieju w szkole podstawowej w Przebieczanach Jaś zdobył dwa punkty. Spóźnił się na pierwszą rundę, bo marudził. Nie wiadomo było czy chce grać, czy nie chce. Potem jedną partię wygrał, dwie zremisował i na 56 uczestników zajął 52. pozycję. Jak się dobrze przyjrzeć zdjęciom z turnieju, to się dojrzy łzy Jasia. Nie był szczęśliwy, że przegrywał. Skupiliśmy się jednak na tym, że przywiózł do domu pierwsze punkty. Na pierwszy rzut oka Jan-Krzysztof Duda wydaje się dziś raczej grzecznym, dobrze ułożonym młodzieńcem, a nie osobnikiem tak bardzo rywalizacyjnym. Sam mówi, że dla niego partia szachowa to przede wszystkim współzawodnictwo. Nieważne jak grasz, byle lepiej niż twój przeciwnik. - Od małego lubił rywalizować na każdym polu. Kiedy jeździliśmy na rowerach, to musiał być pierwszy. Kiedy zaproszono nas do Spały na zgrupowanie, gdy Jaś był w młodzieżowej akademii Polskiego Związku Szachowego, to koniecznie musiał wygrywać biegi. I tak ze wszystkim, a w szachach szczególnie. Ja nigdy nie mogłem z nim wygrać, bo zawsze mi powtarzał "nie zgadzam się na mata". Już jako pięciolatek. Musiałem grać z nim dalej, żeby jakoś wyciągnąć partię na remis. Kiedy czasem przegrał, mocno brał to do siebie. Już od rozgrywanego na przełomie roku festiwalu szachowego Cracovia. Czyli po kilku miesiącach nauki. Jako 10-latek był już mistrzem świata. Tytuł zdobył w Wietnamie i powiedział ponoć "to ja już więcej nie muszę się uczyć". Pamięta pan? - Na turnieju w Wietnamie był z nim trener młodzieżowej akademii PZSach Leszek Ostrowski. Zresztą jeszcze wcześniej, bo przed mistrzostwami Europy dzieci w 2005 roku, Janek zaczął współpracę z Kamilem Mitoniem swoim obecnym trenerem. Wtedy odbyli jakieś 13 czy 15 treningów. Chodziło o to, by Janka oswoić z grą czarnymi, żeby się tego koloru nie bał. Już wtedy korzystaliśmy więc z pomocy bardzo dobrych zawodników. Jako że Janek zaczynał wyjeżdżać na zawody za granicę, mama chciała, żeby startował tam pod opieką trenera bardzo dobrej klasy. Takim trenerem był właśnie Leszek Ostrowski. Pojechał z Jankiem w 2008 roku do Vung Tau, co oczywiście finansowała mama. Janek się rozwijał, potrzebował różnych specjalistycznych treningów. Dla mamy to był bardzo duży wysiłek finansowy. Opłacała przecież treningi Janka. A wyjazd na mistrzostwa Europy kosztował tedy jakieś 5 tys. zł na osobę. Szachy to nie jest tani sport, kiedy wychyla się nos poza swój powiat. Wyjście w świat kosztuje. A co do słów Janka o tym, że nie musi już trenować, faktycznie przeżył chwilę spadku motywacji. Jako mistrz świata do lat 10 poczuł, że jego marzenie się spełniło. Był najlepszy. Część dzieci po roku, czy dwóch gry w szachy zmienia sport na siatkówkę, koszykówkę czy piłkę nożną. Janek wytrwał przy szachach, choć talent miał też do innych dyscyplin. Sam mówi, że do piłki nożnej ma dwie lewe nogi. - Bo nigdy w nią nie grał jako dziecko. Stracił czas, w którym maluchy uczą się operować piłką. Wtedy szkółek piłkarskich dla przedszkolaków nie było. Jestem pewien, że gdyby Janek postawił na futbol, też byłby w nim dobry. Dziś Jan-Krzysztof Duda umniejsza rolę talentu. Mówi, że szachy nie są dla geniuszy, ale dla pracusiów. I dodaje, że nie trzeba do nich wcale jakiejś nadzwyczajnej inteligencji. - Jako nauczyciel mogę polecić szachy dla rozwoju dzieci. Uczą logicznego myślenia, przewidywania, cierpliwości. Nie każdą partię da się wygrać w kilku ruchach. Uczą zachowań społecznych - kiedy się przegra, trzeba wyciągnąć rękę i pogratulować przeciwnikowi. A potem wyciągać wnioski i lepiej przygotować się do następnej partii. Przede wszystkim jednak szachy uczą panowania nad emocjami i odporności na stres. Każda partia jest jak egzamin na studia. Jak już wspominałem, z tym ostatnim Janek miał największy problem. Dzięki temu, że dużo grał, udało się zły okres przeczekać. Porażka stawała się dla niego elementem gry, impulsem do analizy swoich błędów, a nie powodem do rozpaczy. Był jakiś kluczowy moment w rozwoju Jana-Krzysztofa Dudy? - W wieku siedmiu lat zdobył trzy tytuły mistrza Polski do lat 7, 8, tytuł międzynarodowego mistrza Czech i Niemiec. Sześć tytułów plus 27 wygranych turniejów. W swoim roczniku był bardzo mocnym graczem już po dwóch latach treningów. 2005. rok był dla Janka przełomowy. Rok później, czyli w 2006 roku, mama dostała ofertę przeniesienia Janka do najlepszego szachowego klubu w Polsce. Czyli jako siedmiolatek miał już poważną propozycję transferową. Gdyby mama się zgodziła, dostałaby poważne finansowe wsparcie. Zrezygnowała jednak, bo nie widziała takiej potrzeby. Uznała, że Janek ma dobre warunki rozwoju w Wieliczce. Póki co dawała radę udźwignąć finansowy ciężar kariery swojego syna. Cudowne dzieci nie zawsze zostają mistrzami. - Przed Jankiem za cudowne dziecko polskich szachów uchodził Kamil Tomsia. Wydawało się, że zrobi wielką karierę. Do 10 roku życia grał fenomenalnie, był wzorem dla Jasia Dudy. Janek marzył, żeby mu dorównać. W 2005 roku Kamil i Jasio grali w mistrzostwach Europy do lat 10. Kamil walczył o medal, Janek o zdobycie doświadczenia. Zajął 35. pozycję. Tomsia był w czołówce, stracił medal w ostatniej partii. A potem coś się załamało. Kamil międzynarodowej kariery nie zrobił. Dlaczego Jankowi udało się przekroczyć barierę między szachowym dzieciństwem a wiekiem nastolatka? - Stoi za tym praca. Godziny ćwiczeń przy szachownicy. Rozwojem Janka zajmowali się nie tylko trenerzy, ale mama, niania, która woziła go na turnieje, i wujek, który z nim w szachy grał. Musi być cały team wspierający szachistę od najmłodszych lat. Sama mama z tym wszystkim by sobie nie poradziła. W wakacje 2004 roku Janek zagrał w czterech turniejach. Po takiej dawce nastąpił widoczny postęp. Kiedy Janek zaczął wygrywać z panem? - Szybko. W wieku siedmiu lat. Bawiliśmy się tak, że jemu wolno było cofać ruchy. Mnie nie. A kiedy osiągałem przewagę, odwracaliśmy szachownicę i on grał moimi figurami. Zabawa była kształcąca, ale trochę ułatwiała Jankowi zadanie. Kiedy ze mną wygrał był bardzo dumny. Czy jeszcze coś poza kontrolowaniem emocji sprawiało Jankowi trudność? - Występ przed kamerą. Bardzo tego nie lubił. Kiedyś, gdy był wicemistrzem świata do lat 12, przyjechała do Wieliczki telewizja regionalna. Janek się zaparł, że nie wystąpi. Przekonywałem go, że nie wypada, ale nie chciał i koniec. Obiecałem mu wtedy, że zagramy w szachy Fischera, jeśli się zgodzi. Janek szachy Fischera uwielbiał, więc w końcu dał się namówić. Szachy Fischera stworzył mistrz świata Bobby Fischer. Figury ustawia się na szachownicy losowo na pierwszej i ósmej linii. Ciekawe, skąd ta niechęć do kamery, bo wypada przed nią dobrze. Widziałem jego wywiady po zwycięstwie w Pucharze Świata. Sam rozmawiałem z nim niedawno przez Teamsy i miałem wrażenie, że operuje słowami co najmniej tak samo sprawnie jak figurami na szachownicy. - W dodatku jest fotogeniczny. Jak na takiego młodego sportowca to ładnie i rozsądnie mówi. Wykształcony jest dobrze. Od szkoły podstawowej w Sierczy zawsze miał zajęcia dodatkowe, by nadrobić zaległości wynikające z nieobecności w szkole związanej z wyjazdami na turnieje szachowe. Mama tego skrupulatnie pilnowała. W gimnazjum i liceum w Wieliczce było tak samo. Teraz na AWF w Krakowie pisze pracę licencjacką. Wiem, że w czasie pandemii poświęcił studiom dużo czasu, bo nie wyjeżdżał, tylko grał w szachy w Internecie. Największy sukces jaki pan odniósł w pracy z Jankiem? - Że udało się wyrobić w nim nawyk codziennej pracy nad szachami. Gry, analizowania partii dawnych mistrzów, obecnych, analizy końcówek, gdy środkowej, techniki szybkiego przełączania zegara szachowego i wiele innych z pozoru żmudnych rzeczy, bez których mistrzostwa w szachach nie da się osiągnąć. Janek nie dotarłby tu gdzie jest bez talentu, ale bez pracy też byłoby to wykluczone. Kiedy pierwszy raz usłyszał pan od Janka, że będzie kiedyś mistrzem świata? - Wszystkie dzieci o tym marzą, jedne to mówią, inne nie. Janek cieszył się z tytułu do lat 10. A od 2019 roku zaczął mówić oficjalnie, że chce być mistrzem seniorów. Bardzo mi się to podoba. Dopóki wierzy w swój cel, robi postępy. Poza tym on szachy zawsze lubił. Nie była to dla niego jakaś orka na ugorze. Jak ważne jest dla szachisty przygotowanie fizyczne? - Kluczowe. Przed mistrzostwami świata do lat 10 jeździłem z Jankiem na rowerze po Puszczy Niepołomickiej. Robiliśmy około 20 km na Kozich Górkach. Nagrodą były lody. Robiłem to dla przyjemności, oczywiście bez żadnego wynagrodzenia. Mama zapisała też Janka na pływalnię. Fizycznie był więc dobrze przygotowany do tego, by spędzić przy szachownicy parę godzin. Dziś Janek ma trenera, który planuje budowanie jego kondycji na turnieje. Jak wyglądają teraz wasze kontakty? - Odwiedzam Janka często. Lubię słuchać, jak opowiada o emocjach wielkich turniejów i o partiach które zagrał. Odtwarza je z pamięci, mówi o tym, jak się czuł i co myślał. Konfrontuję to z tym, jak sam to odbierałem. Na przykład podczas Pucharu Świata w Soczi podziwiałem, jak Janek minimalizował ryzyko. Był niesamowicie pragmatyczny i opanowany. Sam mówi, że lubi ruchy piękne. - Ale partii pięknych szachista rozgrywa w życiu zaledwie kilka. To nie wystarczy do osiągnięcia najwyższego poziomu. Trzeba tak grać, żeby wygrywać. Janek to rozumie. Wybierając między ruchem dobrym i pięknym wybierze ten pierwszy. W przyszłym roku odbędzie się turniej pretendentów. Ośmiu arcymistrzów zagra o prawo walki w meczu o tytuł z aktualnym mistrzem. Janek będzie w tej ósemce jako pierwszy Polak. - Jest graczem bardzo mocnym i najmłodszym w światowej czołówce. Ale w szachach w każdym roku objawia się ktoś nowy, kto zrobił ogromny postęp. Janek musi być na turnieju pretendentów w znakomitej formie. Wtedy wszystko jest możliwe. Nie muszę dodawać, jak mocno będę trzymał kciuki. Podobno w dzieciństwie Janek nie za bardzo lubił Bobby Fischera, bo był zbyt genialny. - Pamiętam jak na mistrzostwach Polski do lat ośmiu Janek czytał książkę o Bobby Fischerze, gdzie był zapis jego stu najlepszych partii. Dla mnie to był kultowy szachista, jego pojedynek o tytuł z Borisem Spaskim nazywano "Meczem Stulecia", "Walką Wschodu z Zachodem". To było wydarzenie dla całego mojego pokolenia. Janek może Fischerowi zazdrościł, ale doskonale zna jego dorobek. Uważa go za jednego z trzech największych w historii dyscypliny obok Garri Kasparowa i Magnusa Carlsena. Według mnie sam ma coś z Fischera, takie szaleństwo. Jeśli na szachownicy jakaś figura przeciwnika przeszkadzała Jakowi, potrafił oddać za nią jakość. Czyli wymienić wieżę za skoczka, oddać figurę mocniejszą za słabszą. To wbrew zasadom. Dzieci uczy się grać na punkty: wieża ma pięć, skoczek trzy. Więc taka wymiana to strata dwóch punktów. Ale Janek na to nie zważał, jeśli tylko rywal postawił figurę w miejscu, które przeszkadzało w realizacji jego planu. Jak wychowywać szachowego geniusza? - Powinien być wśród rówieśników. Nie jest dobrze, gdy zamyka się go w szklanej bańce w oderwaniu od normalnego życia. On i tak musi poświęcić szachom pół życia, one są na pierwszym miejscu, dominują w jego świecie, przez ich pryzmat patrzy na wszystko. Janek zawsze potrzebował pomocy w szkole. Na każdym poziomie. Musiał mieć dodatkowe zajęcia. Ja jestem nauczycielem, pomagałem mu w nauce, jeśli mogłem. Pomagała szkoła, gmina. Nie musiał się martwić, że kiedy wróci z turnieju, zostanie zostawiony sam sobie, bez wsparcia przy nadrabianiu braków w nauce. Na studiach jest wielu sportowców, którzy rozjeżdżają się na zawody. AWF w Krakowie traktuje to jak coś normalnego. Uczelnia zapewnia Jankowi trenerów przygotowania kondycyjnego i mentalnego. Szachy jak każdy sport wyczynowy deformują lub nawet odbierają dzieciństwo i młodość. Myśli pan, że Janek ma czas, żeby wyskoczyć z kolegami do miasta? - Powiedzmy, że szachy upiększają dzieciństwo i młodość. Ale trzeba za to zapłacić jakąś cenę. Może nawet wysoką. Sądzę, że wyskakiwać z kolegami do miasta to Janek rzeczywiście czasu raczej nie ma. Życie to podobno w ogóle trudna sztuka wyboru. Janek wybrał swoją drogę. Nie jest najłatwiejsza, ale na pewno pasjonująca. Rozmawiał Dariusz Wołowski