Cieśnina Bassa i wody południowego Pacyfiku znane są z silnych wiatrów i wielkich fal, zaś akwen ten ma bardzo wysoką skalę trudności nawigacyjnych. Mimo że wyścig odbywa się w środku australijskiego lata, sztormy często czynią regaty Sydney-Hobart zimnymi, "wyboistymi" i bardzo wymagającymi dla załóg. Czy właśnie tak wyobrażał pan sobie ten słynny klasyk? Przemysław Tarnacki: - W zasadzie tak, chociaż jest duża różnica między tym, co człowiek jest sobie w stanie wyobrazić, a stanem faktycznym, z jakim się styka. Fizycznie i mentalnie byłem przygotowany na wszystko, na każde warunki, ale... Zawsze się coś wydarzy, co trudno do końca przewidzieć, jak na przykład to, że staliśmy w miejscu przez sześć godzin z powodu flauty. Wiatr, który wcześniej tak szalał, że rozerwał nam trzy żagle: dwa spinakery i code zero, nagle uciekł. Co było zatem dla pana, jako skippera, najtrudniejsze na trasie długości 628 mil morskich (1170 km) liczonej w linii prostej? - Przewidywanie. Mimo że od strony meteorologii dwoił się i troił Maciej Marczewski, partner Zbigniewa Gutkowskiego w wielu rejsach, doświadczony żeglarz oceaniczny, uczestnik prestiżowych regat wielokadłubowców, to zmienność warunków atmosferycznych potrafiła nie tylko mnie, ale całą załogę zaskoczyć. Bywało, że w 30 sekund wiatr zmieniał o sto stopni kierunek. To jest nieprawdopodobne. A pan musiał podejmować decyzje... - Taka jest rola skippera. Można dyskutować, wymieniać poglądy, ale w końcu ktoś musi podjąć decyzję. Przy sztormowym wietrze, czy też uderzeniu większej fali nie było czasu na dywagacje jak długo nieść ten, a może tamten żagiel. Chwila zawahania, opóźnienia w zmianie i po żaglu. W ten sposób straciliśmy trzy, zresztą nie my pierwsi i ostatni. Warunki na Morzu Tasmana nie były chyba aż tak ekstremalne? - Czasami dmuchało 9-10 stopni w skali Beauforta, ale generalnie była to wyjątkowo życzliwa dla żeglarzy edycja; przejdzie też do historii jako niebywała, z dwoma rekordami trasy. Najpierw wynik sprzed roku wynoszący 1 doba 13 godzin 31 minut poprawił o cztery godziny i 43 minuty australijski "Wild Oats XI", a kiedy dostał godzinę kary, to i drugi na mecie "LDV Comanche", także jacht z kraju kangurów, wpisał się na listę rekordzistów, pokonując trasę z Sydney do Hobart w czasie 1 doby 9 godzin i 15 minut. "Weddell" płynął dłużej - trzy doby bez sześciu minut. Jest pan zadowolony z takiego osiągnięcia? - Nie napinałem się na jakiś wynik. Przed startem mówiłem: celem jest meta, ale nie za wszelką cenę. Dotarliśmy do Hobart bez uszczerbku na zdrowiu załogi, liczącej ze mną 27 osób. I z tego osiągnięcia jestem bardzo zadowolony. A wynik to sprawa drugorzędna. Nie byliśmy przysłowiową czerwoną latarnią, wstydu Polsce chyba nie przynieśliśmy; za nami jest jeszcze 61 jachtów, a pięć musiało się wcześniej wycofać. Dwie doby 23 godziny 54 minuty to wasz oficjalny czas i... rekord jachtu pod biało-czerwoną banderą na trasie Sydney-Hobart. - Nawet o tym nie wiedziałem. Naprawdę nie zakładałem sobie jakichś planów wynikowych i nie patrzyłem też na czasy, jakie uzyskali poprzednicy. Ale teraz chętnie się dowiem. Pierwszym jachtem była 16 lat temu "Łódka Bols". Trasę pokonała w cztery dni i siedem godzin. Natomiast w 2014 roku "Katharsis II" Mariusza Kopra żeglował trzy dni i osiem godzin, a "Selma Expeditions" pod dowództwem kpt. Piotra Kuźniara, wspomaganego przez Krzysztofa Jasicę, trzy doby i 22 godziny. - No to jeszcze bardziej się cieszę, jak i cała załoga. Jesteśmy bardzo, bardzo zmęczeni, ale też ogromnie szczęśliwi. Oczy się wszystkim zamykają, jednak trzeba się zebrać w garść i trochę poświętować w pubie razem z innymi żeglarzami, którzy są już w Hobart. Przed rozpoczęciem regat powiedział pan, że uczestnictwo w nich to spełnienie dziecięcych marzeń. Nie była to taka opinia pod publiczkę... - Absolutnie! Cała moja rodzina - ojciec, ja i dwóch młodszych braci, wszyscy kochamy żeglowanie. Zawsze jachting był w domu - morski, oceaniczny, wyczynowy, ten sportowy. Jesteśmy przesiąknięci tą pasją. Klasyk Sydney-Hobart zaszczepił we mnie tata Bronisław, który tą trasą, o tej samej porze roku żeglował w ramach Whitbread Round the World Race 1973-74 na Copernicusie. A pan kiedy i gdzie po raz pierwszy wsiadł do łódki? - To było na Seszelach, gdzie dorastałem, bo tata pracował tam w połowie lat 80-tych jako konstruktor łodzi na placówce ONZ. Tam chodziłem do szkoły, poznałem język kreolski, tam też po raz pierwszy żeglowałem. Ale na Optimiście trenowałem już w Polsce, w 1988 roku w Gdyni, miałem wtedy 10 lat. Dość późno, jak na karierę sportową. Na Seszelach miałby pan lepsze warunki do żeglowania... - Najważniejsza była jednak szkoła. Z tego też powodu ojciec zdecydował o powrocie do Polski z Szeszeli, bo tam poziom nauczania nie jest zbyt wysoki, a nasza edukacja była dla niego bardzo ważna. I chwała mu za to; warunek rodziców, że będę żeglował, jeżeli oceny na świadectwie spełnią ich oczekiwania, był słuszny. A na Seszele wracam i to jest zawsze podróż sentymentalna. Rozmawiał Janusz Kalinowski