Tym razem spotka Was prawdziwa podniebna inspiracja. Każdy marzy o lataniu, każdy wie, że można tam odkryć zupełnie nowe emocje i spojrzeć na życie z zupełnie nowej - dosłownie i w przenośni - wyższej perspektywy. Cała trudność polega na tym, że trzeba zrobić ten "pierwszy krok" i dać się ponieść wiatrowi. STRONG.pl ma na to receptę! Pokaż nam siebie od najlepszej strony, pokaż, że wiesz co znaczy prawdziwa pasja, przygoda i przyjaźń! Odwiedź http://www.strong.pl prześlij swoje zdjęcie i film, wygraj z nami przygodę swojego życia. Już w lipcu możesz wyjechać z nami w słowackie Tatry i wziąć udział w kursie paralotni. Nim przekonasz się jak wysoko możesz sięgnąć - zobacz jak swój pierwszy w tym roku przelot wspomina Walter - nasz przyjaciel i być może Twój przyszły instruktor. "Pierwszy przelot w tym roku" Wszystko zaczęło się od sobotniego latania w Olsztynie przy słabym wietrze z kierunków zmiennych. Setki podejść pod górę owocują twardą decyzją: koniec tej mordęgi, jutro jedziemy do SZCZYRKU, nie ma to, tamto. Niedziela, ósma rano. Dwie fury, pełne nakręconych na latanie pilotów ruszają z piskiem opon do Mekki polskiego paraglidingu. Każdy planuje coś wielkiego. Cezary Cezary, Sławek, Wielki Zbychu, Debeściak, Kalol i ja. W try miga jesteśmy pod knajpą u Ziomka. Wyciągamy spłaszczony sprzęt z bagażników i gnamy po karty wstępu do raju. Wyjazd na górę trwa wieczność. Emocje opadają. Na kaskadzie śnieg, narciarze. Popisując się przed nami przyprawiają o zawrót głowy ze strachu o linki, opodal których zawzięcie wirażują. Rozkładam glajta jak najbliżej siatki. Jest biały. Chronię go jak kwoka pisklęta, układając nad nim części garderoby, czarny kask i uprząż, by zaznaczyć jego obecność. Są moi kumple spoza Częstochowy: Trąbka, Maderscy, jest Bronek Korzec z Jarkiem i wielu innych. Dla niektórych to pierwsze w tym roku termiczne latanie. Wieje z zachodu. Odpalam. W powietrzu jest jakoś nerwowo. Rzuca. Skrzydło niby całe, ale jakieś takie nie swoje. I jeszcze ktoś na mnie poluje. Jedni pokrzykują na drugich. Odlatuję nad Szczyrk, może tu będzie spokojniej. Gdzie tam. To samo. Myślałem, że jestem już twardy po sławetnej konkurencji na czeskiej lidze, w marcu, w Bassano, gdzie Mali ratował się na zapasie, ja wylądowałem w negatywce, a gdzie nie spojrzałeś zawsze ktoś miał jakieś atrakcje i chyba każdy pilot w czasie jej trwania odmówił co najmniej jedną zdrowaśką. Ale nie. Aż taki twardy nie jestem. Zjeżdżam sto metrów w szóstkowym duszeniu i bez namysłu ląduję. To samo Karol, starszy z braci Bujnowskich, Trąbka i Czarek. Chcę piwa. Ale Karol mówi: co ty, jedziemy na górę jeszcze raz. OK. Zaczekamy. Może później pogoda złagodnieje, a żądni krwi niewinnych rozjadą się do domów. Z dołu widać jak niektórzy wykręcili się bardzo wysoko i odeszli gdzieś na trasę. Zazdroszczę im. Długo wjeżdżamy, ale opłacało się. W powietrzu jest lepiej. Robię krótką trasę. Ląduję po godzinie na Kaimówce. Zadowolenie i niedosyt. Żegnam się z Markiem M. i z premedytacją nie mieszczę glajta do samochodu by musieć tu przyjechać jutro. Nazajutrz front. Wieje. Wieczorem dzwonię do Piotrka Cieleckiego: słuchaj wymiotło stare masy, będzie super, rzuć robotę, jedźmy do Szczyrku. Jego dwa razy prosić nie trzeba. Następnego dnia znowu jesteśmy w górach. Na miejscu jeszcze niepewność, czy zaprzyjaźniona gaździna jest w domu i wyda mi glajta. Jest. Kamień spada mi z serca, więc trzeba jeszcze nabrać wody do wora balastowego, bo mój UP Gambit C lubi latać w maksymalnej masie. Czuje podekscytowanie. Już parę kilometrów za Katowicami było widać góry. Powietrze jest dzisiaj niesamowicie przejrzyste... Tylko ten kierunek. Południe. Piotrek nieśmiało przebąkuje o zmianie góry na wał w Pińczowie. Spokojnie, Piotrek, Pińczów też niedługo odwiedzimy. Pakujemy się na najwolniejszy wyciąg krzesełkowy w całej galaktyce i z wolna suniemy na szczyt. Widzę jak słońce zmierza ku zachodowi... nieee to złudzenie. Zawiewa z zachodu, ale nie przepadam za zachodnim startowiskiem, więc zmierzamy na kaskadę. Dołącza do nas Beniamin. Jest nas tylko trzech. Termiczny słoneczny dzień i trzech pilotów szykujących się do startu ze Skrzycznego. Rzadki i piękny widok. W skupieniu rozpakowujemy sprzęt. Ustalamy częstotliwość, z której i tak nikt z nas nie będzie korzystać. Żadnych poważnych planów. Nieco trwożą lekkie podmuchy w plecy. Kiedyś przy takich podmuchach zbiegłem z fisu do grzebienia i nie udało mi się postawić glajta. Przychodzi lekki bąbelek i startujemy z Beniaminem jednocześnie. Od razu kieruję się na zachodnie stoki. Po drodze mocne kopnięcia, sugerują, żeby mieć się na baczności. Skrzydło często staje dęba, zaraz potem stromo nurkując. Miałem nosa, że wziąłem dychę wody. Pierwszy komin wynosi mnie 700 m nad wieżę z antenami. Beniamin na przedpolu, Piotrek też. Niesamowita przejrzystość powietrza pozwala zobaczyć jak na dłoni Żar, całą kotlinę Żywiecką, ośnieżoną Babią Górę, i całe pasmo Tatr. Wciskam spida i obieram kierunek na Wisłę, jednak, gdy osiągam okolicę Małego Skrzycznego, jestem 200 m poniżej startu. To się nazywa wielka wtopa. Wracam skąd przybyłem. Szuram po drzewach, w ciągu całej drogi do Jaworzyny i liczę na jej przychylność. Przeliczyłem się. Lecę nad Skalite. To patent, który zapamiętałem z Pucharu Skrzycznego. Wtedy zadziałał. Długo, długo nic, aż wreszcie mój Afro Cumulus 3 zaczyna nieśmiało dawać mi do zrozumienia, że jeszcze nie koniec na dziś. Nagle, po dwóch kontrolnych kółkach pikanie się wzmaga i... "PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY, ZACZYNA SIĘ ZABAWA". Wariometr piszczy jak by demon w niego wstąpił, a mój biały glajt wije się jak żmija. W uszach słyszę świst wiatru. Jednym okiem patrzą na skrzydło, drugim obserwuję rosnące wznoszenie. Dłuższy czas 4.5 i wielka radość. Ale komin co chwila mnie wypluwa. Czuję się jak wilk uczepiony końskiej nogi. Co jakiś czas koń wierzga, ja odpadam, by zaraz z jeszcze większą zawziętością zatopić w nim zęby. To była chwila, gdy znalazłem się pod sufitem. Błędnym wzrokiem rozglądam się dokoła. No, który jeszcze? Ale mnie wzięło, myślę sobie i rzucam się na płaskie, zupełnie pewny swego. Wciskam gaz. Biały przyśpiesza niesamowicie wyciskając z oczu łzy. Patrzę na przyrząd. Pokazuje, że po wciśnięciu belki, opadam jeszcze wolniej. Oglądam się za siebie z nadzieją, że ktoś za mną podąża. Jestem sam. Pasmo Magórki rośnie w oczach. Nad Wilkowicami mijam komin zafarbowany dymem z palących się traw. Na przeskoku emocje nieco opadają. Gdy dojeżdżam do krawędzi gór mam 200 metrów zapasu. Znad szczytu Czupel widzę jak po drugiej stronie wielkiej wody, pod czujnym okiem Wojtka i Tamary szkolą się młodzi piloci. Chcę tam wylądować, odwiedzić gniazdo, z którego sam się wywodzę. Stok się wypłaszcza i zaczynam planować awaryjne lądowanie, gdybym nie mógł przelecieć Jeziora Międzybrodzkiego. Co jakiś czas podchodzą wąskie bąble, z którymi przesuwam się w stronę szkolnej górki. Wreszcie decyduję się przeskoczyć. Dopadam Jaworzyny i widzę jak kursanci zadzierają głowy. Wszyscy obserwują, co się dalej stanie. Powietrze jednak nie chce puścić do ziemi. Dostaje silnego kopa, co skutecznie powstrzymuje przed chęcią zbliżania się do lądowiska. Mała dezorientacja. Chciałem lądować, a tu się nie da. Chcę się wykręcić, też się nie da. Poszarpane noszenia nie napawają optymizmem. Przesuwam się po grzbiecie w kierunku szczytu Beskid, zapominając o lądowaniu. I tu miła niespodzianka. Z niestabilnych noszeń utworzył się kominek o przyzwoitej szerokości. Sytuacja wymusza na mnie męską decyzję. 400 metrów nad Skrzyczne daje nowe możliwości. Pozostaje postanowić, którą stroną Beskidu Małego lecieć. Południową już znam, bo kiedyś z Żaru walnąłem przelot do Suchej z prędkością 90 km/h ( a miał być tylko żagielek). Otwierają się przede mną drzwi do nowej przygody. Wybieram północ. Śliczne te góry. Pochowane w dolinach małe wioski. Buki jeszcze bez liści i sucha ściółka świetnie nosi. Niepokoi troszkę cirrus nasuwający się z wolna na słońce. Gdy dopadam następnego stoku trafiam noszonko, wyjeżdżam z nim 300 m nad start i skaczę dalej. Po lewej mijam Andrychów. Lot staje się pewniejszy i bardziej spokojny. Tam gdzie mają być noszenia to są. Planuję przeskok, miejsce na następnej górze gdzie będzie na mnie czekał komin i ewentualne awaryjne lądowisko. Ale komin czeka. Delikatny, co prawda, ale jest. Penetruję okolice w poszukiwaniu czegoś mocniejszego. Nic nie ma. Lecę dalej. Oglądam się jeszcze za siebie i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Tam gdzie przed chwilą krążyłem w nierównym 1.5 m/s, dwa ptaki jadą do góry aż miło. Są niedaleko. Wracam. Najpierw nieśmiało, po chwili coraz szybciej wario mówi, że to nie był błąd. 5 m/s do góry. Biały zasuwa, aż trzeszczą dechy w uprzęży. Czasem wpadam w tak mocny podmuch, że podrzucony, bezwładnie lecę pionowo wzwyż luzując liny. Moment i czarna krecha oddziela błękit nieba od szarego, ziemskiego padołu. Kraków w zasięgu ręki, a nad nim przez inwersje przebija się czapa pojedynczej chmury. Jest 1 kwietnia, godz. 15.40, 2162 metry nad poziomem morza. To nie jest prima aprilis?Podróż na granicy dwóch światów może trwać dalej dzięki dwóm skrzydlatym profesorom, którzy pojawili się znikąd, a gdy już się wykręciliśmy każdy poleciał w swoją stronę. Po lewej równiny po horyzont, po prawej górska panorama z Tatrami w tle. Puszczam sterówki, zrzucam nogi z belki mojego Fasta. Odchylam głowę do tyłu i zamykam oczy. Cisza. Tylko szum wiatru? Zaczął się nowy sezon... Paralotnie i inne pozostałe przygody, no i oczywiście nasz konkurs znajdują się pod adresem www.strong.pl Zapraszamy!