Amerykański mundial był dla mnie kuriozum od samego początku. Kiedy wylądowałem w Los Angeles, na oczach całej Ameryki (transmisja na żywo w kilku największych stacjach telewizyjnych) policja aresztowała byłego futbolistę O.J. Simpsona oskarżonego o morderstwo swojej żony. Gra o mistrzostwo świata w piłce nożnej - sporcie dla Amerykanów obcym i niezrozumiałym toczyła się w cieniu zatrzymania, poszlak, analiz krwi i włosów - czyli szczegółów zbrodni, z których nie tylko ja nie mogłem zrozumieć zupełnie nic. Kolumbijczycy przybyli do Ameryki z nadziejami na wielki triumf. W bramce Higuita, w pomocy Valderrama i Rincón, w ataku Asprilla i Valencia. Tak genialnego pokolenia nie mieli nigdy, wystarczy przypomnieć wynik z eliminacji - 5:0 z Argentyną w Buenos Aires!!! Pamiętam emigrantów z Kolumbii, którzy zjechali na Rose Bowl w Pasadenie, gdy drużyna Francisco Maturany rozpoczynała drogę na szczyt. Kolorowy, roztańczony tłum rozstawił grille od samego rana, dźwięki ich bębnów mam w uszach do dziś. Ci ludzie nie widzieli się po 20 lat, a wystąp drużyny z rodzinnego kraju był impulsem, by znów się spotkać. Niestety piłkarze z Kolumbii i ich fani nie zdawali sobie sprawy, jaką siłą dysponuje skromna Rumunia z Gheorghe Hagim. Porażka 1:3 była dla nich wielkim wstrząsem. Tak jak we wrzawie przyszli, tak odeszli w żałobie. Najgorsze było jednak wciąż przed nimi. 22 czerwca 1994 roku na Rose Bowl przybyło 93 tys ludzi, by śledzić mecz ostatniej szansy z gospodarzami. W 13. minucie gry obrońca Andres Escobar przeciął centrę do Johna Harkesa pakując piłkę do swojej bramki. Wydaje mi się, że pamiętam tę akcję klatka po klatce, choć nie mogę już sobie uprzytomnić, czy to było złe przeczucie, czy tylko sugestia wywoływana tym, co się stało później. Kolumbia przegrała 1:2, a zwycięstwo nad Szwajcarami uratować jej już nie było w stanie. Zobacz cały tekst na blogu Darka Wołowskiego!