Maciej Słomiński, Interia: Miesiąc temu, opisując sylwetkę trenera Wojciecha Łazarka, ze zdumieniem odkryłem, że gdy w 1984 roku obejmował Lechię Gdańsk, chciał spróbować pana w biało-zielonych barwach w drużynie Ekstraklasy. Sylwester Hodura, 9-krotny mistrz Polski w rugby z Ogniwem Sopot: - Nie jest tajemnicą, że jako dziecko przez siedem lat trenowałem piłkę nożną w Lechii u Michała Globisza. Grałem m.in. z Darkiem Wójtowiczem, Jackiem Grembockim, braćmi Wydrowskimi, Andrzejem Marchelem, "Bolem" Błaszczykiem, skończyłem treningi jako 17-latek. Wracając do Łazarka, faktycznie poszedłem na jeden trening, będąc już rugbistą w I lidze, w ogóle nie sprawiło mi to przyjemności i wróciłem do "jaja". Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Rozumiem, że na jajowatą piłkę namówił pana ojciec Edward, znany trener rugby? - Było wprost przeciwnie. To tata popychał mnie do piłki, mimo że w rugby był zakochany. Być może widział w futbolu większe pieniądze, lepszą przyszłość dla mnie? Edward Hodura jest ojcem sopockiego rugby. - Długo był zawodnikiem, trenerem, zdobył nawet z Lechią Gdańsk mistrzostwo Polski. Będąc trenerem i zawodnikiem nie mógł się dogadać z kolegami z drużyny i odszedł do Ogniwa, które kiedyś sam stworzył. Przyszedł budować rugby od podstaw w II lidze. Zastał garstkę zawodników, którzy, gdy przychodziły bardziej istotne mecze, nagle mieli inne plany. Brzuch ich bolał, musieli gdzieś jechać, z poważnymi drużynami grać nie chcieli. Widząc z kim ma do czynienia, ojciec poszedł w przeciwnym kierunku od dotychczasowego i zaczął tworzyć drużyny juniorskie. Chodził po sopockich dzielnicach i namawiał chłopaków na rugby. Przez jakiś czas łączył pan grę w rugby z futbolem. - Trwała akurat zimowa przerwa w sezonie piłkarskim, więc zacząłem przychodzić na treningi rugby do taty do szkoły obok stadionu Ogniwa. Zaczął mi się podobać ten sport. Przeplatałem treningi obu dyscyplin. Przyszedł dzień, że mecz piłkarski juniorów Lechii pokrywał się ze spotkaniem rugby Ogniwa. Graliśmy z Budowlanymi Olsztyn, wygraliśmy dość wysoko. Tak jak dziś, o rugby pisało się mało, ale akurat wtedy jak wół stało: "Hodura Sylwester ileś tam punktów". Wsiadłem do SKM, a tu jak żyw Michał Globisz jedzie tą samą kolejką z Gdyni w stronę Gdańska. Trener pyta: "Co się dzieje?". Pogroził palcem i zapomnieliśmy o tym. Za miesiąc sytuacja się powtórzyła. Na Gedanii, we Wrzeszczu, graliśmy mecz piłkarski, stamtąd do Sopotu przybiegłem na mecz rugby. Ogniwo grało z Lechią, ówczesnym mistrzem Polski juniorów. Znów w kolejce spotkałem trenera Globisza, tym razem zareagował ostrzej: "Ja nie będę tego tolerował! Albo piłka, albo rugby!" Więcej nie pojawiłem się na boisku piłkarskim. Nie miałem żadnego dylematu, by postawić na rugby. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Miłość nie wybiera. - Jest jeszcze jedna historia też związana z piłką nożną, która ostatecznie popchnęła mnie do rugby. Wspomniany Michał Globisz był bliskim kolegą Janusza Kupcewicza. Ten drugi wrócił z mistrzostw świata, przywiózł koszulkę z orłem na piersi, każdy z chłopaków mógł sobie w niej zrobić zdjęcie. Moja głowa zaczęła pracować - co zrobić, by założyć taką koszulkę. Ta wizja ostatecznie pchnęła mnie w stronę rugby. Jak szybko udało się dopiąć swego? - Błyskawicznie. Po pół roku trenowania rugby dostałem powołanie do kadry juniorskiej. Konkurencja była spora, drużyn było więcej niż teraz. Lechia, Ogniwo, Budowlani Olsztyn, nawet Brda z małego Rytla koło Chojnic miała swoją reprezentację. Dziś w Polsce są utalentowani zawodnicy, jest o wiele mniej drużyn juniorskich. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! W 1984 r. Ogniwo weszło do I ligi rugby. Celem było mistrzostwo Polski? - Skąd! Celem było nie przegrywać i żeby ci dorośli mężczyźni nie skakali nam po głowach. Początki były niełatwe, ale w boju uodporniliśmy się. W 1986 r. zdobyliśmy brązowe medale, a rok później byliśmy już najlepsi w kraju. Rugby składa się z dwóch formacji: młyna, w którym grali wtedy masywni zawodnicy, a szybcy, lżejsi to zawodnicy ataku. - Zupełnie inna specyfika treningu tych dwóch formacji. Tata nie miał nikogo do pomocy, właściwie poza mną. Nawet w reprezentacji, której wieloletnim trenerem był Ryszard Wiejski, wszystko odbywało się metodą "na czuja". Nie było sport-testerów, badań krwi. Czerpaliśmy informację z innych dyscyplin. Jakiś element z treningu ciężarowców, inny z gier zespołowych, coś z lekkiej atletyki. Piłka nożna wyrosła z tego samego korzenia co rugby. Już w XXI wieku w występującym na drugim poziomie ligowym Southampton przez kilka miesięcy dyrektorem sportowym był słynny angielski trener rugby, Clive Woodward. Czy trening rugby jest podobny do piłkarskiego? - Paradoksalnie, nie do końca. To jednak inny rodzaj wysiłku niż w futbolu. Upadł-wstał. Poszarpał-uderzył. Interwały. Uważałem, że byłem dobrze przygotowany motorycznie dzięki treningowi piłki nożnej, a mimo tego po pierwszych meczach 3-4 godziny po zawodach za każdym razem zaliczałem "zjazd". Byłem wycieńczony. Jak odbywało się tworzenie drużyny rugby? - Potrzeba pomysłu, pasji ludzi i ciężkiej pracy. Kimś takim byli założyciele Ogniwa, w tym mój tata. Pamiętam, jak chodził po ulicach Sopotu i widząc wysokiego młodego chłopaka namawiał go do uprawiania rugby aż ten w końcu się zgodził. Miał w notesie nazwiska około 300 chłopaków, którzy przynajmniej zaczęli trenować. Na końcu zostawali najwytrwalsi. Bywało, że ojciec wjeżdżał mojemu bratu Jarkowi i mnie na ambicję: "Chcecie mieć lepszą ekipę? To poszukajcie w szkole i na podwórku". Mówią, że pierwszy raz najlepszy. W 1987 r. Ogniwo Sopot po raz pierwszy było najlepsze w kraju. - Mieliśmy ogromną szansę sięgnąć po tytuł już rok wcześniej. W 1987 r. walczyliśmy o mistrzostwo z bardzo utytułowaną drużyną AZS AWF Warszawa. Wygraliśmy mecz w Warszawie 20:12, ale przegraliśmy w Sopocie. Na szczęście w niższym stosunku, 15:20 i tytuł był nasz. Trener gości Ryszard Wiejski kwadrans przed końcem meczu wyszedł ze stadionu, nie wierząc, że nam się uda. Mam to nagrane na VHS, bardzo pomógł nam stadion, ludzi przyszło więcej niż mógł pomieścić obiekt, wtedy powstała piosenka: "Już stadion pełny, nie wetkniesz palca....". Dla całego sopockiego środowiska niesamowity sukces i przyjemność. Oddaliśmy AZS-owi tytuł na rok, później przez kilka lat wciąż był nasz. To był czas, że przed meczem pytaliśmy rywali: "Ile chcecie dzisiaj przegrać?". Ojciec wymagał od Jarka i od pana więcej czy mieliście taryfę ulgową? - Na pewno nie było pobłażania. Przez wiele lat byłem kapitanem drużyny, musieliśmy być lepsi od reszty, mieliśmy jego nazwisko, nie mogliśmy się ociągać. W 1991 r. waszego ojca Edwarda, zabrakło. - Już wcześniej ojciec miał zator, dostał ostrzeżenie. Na jakiś czas odsunęliśmy go od sportu. Miałem 27 lat, nie miał kto poprowadzić drużyny, spadło to na mnie, choć byłem kompletnie nieprzygotowany. Nie byłem szkoleniowym autorytetem dla kolegów z boiska, nie mówiąc o papierach trenerskich. Po pół roku ojciec poczuł się lepiej i wrócił do trenowania Ogniwa. Był mecz z Lechią, padł remis 3:3. Ojciec był cholerykiem, po meczu trafił do szpitala i za trzy dni zmarł. Ciężki okres dla naszej rodziny i drużyny, aby nie stracić tego, co udało się zbudować. Objąłem drużynę do końca sezonu, potem do 1999 r. z małymi przerwami trenerem był Stanisław Dasiuk. Dziś zmodernizowany stadion rugby w Sopocie nosi imię naszego taty, Edwarda Hodury. Ojciec odszedł z Lechii i stworzył potęgę Ogniwa, by udowodnić im co tracą? - Ojciec nie poszedł do konkurencji. Porzucił silną Lechię na rzecz Ogniwa, które było w II lidze, czyli tak jakby go nie było. To pierwsze mistrzostwo Polski dla Ogniwa zdobyła w większości grupa chłopaków, która rozpoczęła pracę z moim ojcem. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Czy ograć Lechię było jego celem? Nie, chciał być w rugby i robić swoje. Nigdy za to nie otrzymywał żadnych pieniędzy. No właśnie, jak było z pieniędzmi w rugby? Totalne amatorstwo? - Był taki moment, końcówka komuny, że wpadły nam drobne stypendia w reprezentacji Polski. Kasy nie było, ale było przywiązanie do barw klubowych. W 1986 r. z Lechii przyszli Ryszard Kamiński, Andrzej Langner i Waldemar Chęć., którzy pomogli nam w zdobyciu pierwszego mistrzostwa. To był dla gdańszczan policzek (śmiech). Po dwóch-trzech latach wrócili do Gdańska i graliśmy przeciw nim. Do pana pokolenia należy Grzegorz Kacała, który w 1997 r. w barwach francuskiego Brieve został wybrany najlepszym zawodnikiem meczu o Puchar Heinekena (finał Ligi Mistrzów rugby). Rok-dwa lata temu Piotr Zeszutek z Ogniwa został zaproszony na staż w londyńskiej drużynie Harlequins, bez szans na angaż. Polskie rugby z tym sprzed dwóch dekad dzieli tak wielka przepaść? - Nie chcę z siebie robić kombatanta i mówić "kiedyś to było". Wtedy byliśmy znacznie bliżej Europy niż dziś. Jako reprezentanci Polski trenowaliśmy znacznie więcej niż teraz, cztery-pięć razy w tygodniu w klubach, na obozach kadry spędzaliśmy 100-120 dni rocznie. Dziś rugby też jest amatorskie, gra się po pracy. Różnica jest taka, że cały świat bardzo nam odjechał przez ostatnie trzydzieści lat, po prostu więcej trenują. Jeśli chodzi o Ogniwo, to w większości graliśmy wychowankami, a teraz, jak na całym świecie ludzie migrują, szukając lepszych możliwość. Tak też wygląda dzisiejsza drużyna. Trzeba przyznać, że chłopcy fajnie zadomowili się w Sopocie, związali z miastem. Ogniwo osiąga dziś sukcesy, cieszę się z tego bardzo. Pan również miał oferty z Zachodu? - Nie za bardzo pchałem się do Europy, jednak namówiony przez ojca pojechałem w 1991 r. do Besancon na trzymiesięczne rozeznanie. Po 20 dniach Francuzi zajrzeli mi w paszport, okazało się, że moja wiza jest jedynie miesięczna. To była druga albo trzecia liga, wróciłem do Polski, rozegrałem rundę do końca w Ogniwie. Ktoś mi zaproponował mały biznes, poznałem moją pierwszą żonę i do Francji już nie pojechałem. Poza tym nie do końca podobało mi się to co proponowali w Besancon. Oprócz gry w rugby miałem iść do pracy. Grzesiek Kacała mówił, że jeśli zacznę pracować osiem godzin na pełen etat, to już się z tego nie wymiksuję. Pracować i grać na wysokim poziomie się nie da. Potem zarobki między Polską i Zachodem się zbliżyły i nie było ekonomicznego sensu jechać. Ma pan na koncie 49 występów w reprezentacji Polski w rugby, jednak bez znaczących sukcesów na koncie. - Był taki turniej na stadionie Ogniwa, w 1993 r. wygraliśmy z silną Gruzją. Gdybyśmy wygrali z Rosją kilka dni później zostałby nam baraż o udział w Pucharze Świata. Byliśmy wówczas najbliżej udziału w największej imprezie. Niestety, mieliśmy za krótką ławkę, poza tym wiecznie kulały kwestie organizacyjne. Mówi się, że piłkarze udają, że ich boli, a rugbiści, że nie boli. Na boisku trwa brutalna walka, ale po meczu odbywa się tzw. "trzecia połowa" i wszyscy razem piją piwo. Rugby to sport piłce nożnej pokrewny, ale jakże inny. - Na mecz rugby ludzie przychodzą kibicować, a nie załatwiać swoje sprawy. Gdy zabierze się kibica piłkarskiego na mecz rugby, gdzie nie ma płotów, zasieków, drutów kolczastych, fan futbolu odkrywa, że po drugiej stronie są tacy ludzie jak oni. A że są u nas w gościach wypada im się dostosować. Nie jest pan dziś tak blisko rugby jak kiedyś. - Oglądam mecze, ale nie jest tak, że mam wszystkie kanały powłączane i czekam na mecz z wypiekami na twarzy. Czym się zatem pan dziś zajmuje? - Prowadzę działalność z żoną. Firma oparta jest o internet. Pomagamy ludziom zarabiać dodatkowe pieniądze. A bardziej konkretnie, jeśli to nie tajemnica. - Amway. Firma wypłacalna, bardzo stara, założyciele są właścicielami m.in. koszykarskiej drużyny Orlando Magic i wielu innych klubów. Amway przypomina mi rugby, pod tym względem, że ludzie nie rozumieją, o co w nim chodzi. Zawsze proponuję: przyjdź na mecz rugby, usiądź na trybunach, jeśli się spodoba to super, jeśli nie - jest wiele innych sportów. Każdy ma wybór. Mimo tego, Amway nie ma dobrej prasy. Wielu zarzuca jej, że jest piramidą finansową. - Miałem kiedyś cztery biznesy na krzyż. Doszedłem do punktu, że biznes bardziej miał mnie niż ja jego. Miałem sklep i nie przewidziałem, że do Polski wejdą markety i zabiorą to co stworzyłem. Jeśli ktoś dziś ma kłopoty i liczy, że będzie jak kiedyś, to pragnę uspokoić - będzie inaczej. Wielu ludzi straciło pracę, straciło firmy, a myślę, że to dopiero początek. Trzeba się nauczyć, że w życiu nie ma nic stałego, że ciągłe są jedynie zmiany. U mnie też się wiele zmieniło, gdy w wieku 49 lat dowiedziałem się, że będę miał córkę, poczułem się jakby formacja młyna przebiegła mi po głowie. Myślałem, że życie już jest ułożone. Teraz bardzo się, cieszę, że mam trzy córki - Wiktoria, Nela i Mia. Cieszę się, że mam biznes, który pozwala mi mieć czas, który chcę spędzać z dziećmi. Żałuje pan czegoś? Może trzeba było w latach 90. mocniej postawić na karierę zagraniczną? - Gdybym został za granicą, nie spotkałbym pierwszej żony i nie byłoby wspaniałego owocu naszego związku w postaci córki Patrycji. Dzisiaj mam drugą żonę. Hania wprowadziła do naszego związku dwóch synów, obydwaj oczywiście mieli już przygodę z rugby, a młodszy Oliwier już 10 lat z sukcesami gra w "jajo". Rozmawiał Maciej Słomiński Tego jeszcze nie widziałeś! Sprawdź nowy Serwis Sportowy Interii! Wejdź na sport.interia.pl!