Oto Wojciech Kowalewski, który (tak przynajmniej mówił) bardzo pragnie wziąć udział w tej imprezie, stwierdził ostatnio, że chciałby zarabiać pół miliona euro rocznie. Powstaje więc pytanie: Czy polskiemu bramkarzowi tak naprawdę zależy na EURO, czy raczej na - euro? Dla Kowalewskiego, a także innych zawodników, którzy na gwałt szukają zatrudnienia, z nadzieją, że samo ono wystarczy, by jechać na mistrzostwa Europy, mam złe wieści. Nie wystarczy. To po pierwsze. Po drugie - żaden poważny klub nie będzie się zabijał o piłkarza, który ostatnio siedział na ławce rezerwowych. To nie dotyczy tylko Kowalewskiego, choć on jest akurat dobrym przykładem (piłkarzem też całkiem niezłym). To ja już wolę Jerzego Dudka, który mówi, że szuka, podczas gdy niczego nie szuka. Przynajmniej wszystko jest tutaj jasne. Błąd tkwi w logice. Nasi zawodnicy, zwłaszcza ci, którzy ostatnich kilka lat spędzili w zagranicznych ligach, myślą, że u nas jest tak, jak przed kilkoma laty i ekstraklasa zatrzymała się w czasach, kiedy z niej powyjeżdżali ? latach siermięgi, obietnic bez pokrycia, prezesów typu Nikodem Dyzma, budżetów wiszących na włosku. Otóż panowie, nie. Dlatego śmieszą mnie te wypowiedzi piłkarzy, w których zaznaczają, że kiedy nie uda im się znaleźć niczego za granicą (choćby i na Kamczatce), to oni łaskawie wrócą sobie do ekstraklasy. A przyszło wam do głowy, że was tutaj niekoniecznie potrzebują? Piłkarze bywają czasami przerażająco naiwni w materii transferów. Najlepiej widać to w ich stosunku do menedżerów, których często traktują jak coś najgorszego (poza wyjątkami - gdy ci załatwiają podwyżkę, albo nowy klub). - Znajdź mi klub, a podpiszę z tobą umowę - zwykli mawiać w zdecydowanej większości do agentów. Nie jestem wielkim poplecznikiem tych ostatnich, wręcz przeciwnie - uważam, że kilku z nich nadaje się do dojenia krów albo pchania karuzeli, a nie negocjacji w gabinetach i rozmów o poważnych pieniądzach. Co gorsza ci nieudacznicy często radzą sobie w świecie futbolu, co tylko dowodzi, jaki on bywa prowincjonalny. Jednak nie wszyscy, poznałem kilku i zdarzali się wśród nich inteligentni ludzie, dla których liczy się coś więcej niż "diengi". Pamiętać trzeba jednak, że agent nie jest tylko od szukania klubu. Profesjonalny menedżer piłkarski zajmuje się piłkarzem od początku do końca. Full service - pomoc z mieszkaniem, samochodem, porady prawne, negocjacje z kontrahentami reklamowymi, etc. Jeśli dzisiaj ktoś mówi, że agent jest mu niepotrzebny, to śmiem twierdzić, że jest w głębokim błędzie. Przykładem jest Artur Boruc. Cieszę się, że został w Celtiku, ale myślę, że gdyby miał agenta, grałby już w tym całym Milanie, Barcelonie czy innym Arsenalu. Po prostu czasem przydaje się człowiek, który może wejść tam, gdzie piłkarzowi wolno najwyżej postać pod drzwiami. I akurat Boruc sam wie o tym najlepiej, bo w czasach gry w Legii podwyżkę dostał dopiero wtedy, gdy jego menedżer zaczął mówić tak, że prezesi pootwierali gęby ze zdziwienia. Ci młodzi, jeszcze nie tak zmanierowani, by powiedzieć: "Sam jestem sobie agentem", wierzą w to, że podpisana właśnie umowa to synonim transferu do Hiszpanii czy Anglii. Ostatecznie Austria czy Cypr też nie są złe, co? Zaczynają się nerwowe ruchy. Adam Kokoszka myślał, że transfer do szwajcarskiego St. Gallen będzie przepustką do kadry Leo Beenhakkera. Ponoć to Holender tak powiedział, ale ja w to nie wierzę. Wisła rozwiała zmartwienia młodego piłkarza, oznajmiając mu, że nigdzie nie idzie. Najbardziej absurdalną decyzję podjął Rafał Grzelak. Żeby jeszcze mocniej zakomunikować, iż nie chce on jechać do Austrii i Szwajcarii z reprezentacją, musiałby sobie chyba założyć t-shirt z napisem: "Nie lubię Beenhakkera". No bo jak inaczej tłumaczyć tak poroniony pomysł, jak przejście do Skody Xanthi? Ani finansami, ani poziomem sportowym. No chyba, że pogodą. Tak, uwielbiamy Grecję, ale na wczasach. Klubu szuka Mariusz Jop. Wspomniany Kowalewski. Wszyscy oni szaleją na hasło: EURO. Kilka lat temu, jeden z moich kolegów napisał w "Fakcie" krótki, ale treściwy - wręcz doskonale esencyjny, bulwarowy - tekścik. Podczas Euro 2004 w Portugalii spotkał na plaży byłego selekcjonera reprezentacji Polski Janusza Wójcika. Pomyślał, jaki można zrobić materiał, który powiązałby Wójcika z Euro, na którym nas przecież nie było. Eureka! Nie musiał prosić "Wójta" na kolanach, żeby ten zapozował z plikiem banknotów po 50 i 20 euro w ręku (każdy to zna: "Kasa Misiu, kasa"). Tytuł artykułu, jakże wymowny, brzmiał: "Moje euro". Cóż, każdy ma takie euro, na jakie zasłużył... Przemysław Rudzki, "Fakt"/"Przegląd Sportowy"