I wcale nie powinno to dziwić. Jeśli w mieście, które liczy 62 tysiące mieszkańców, chce się zbudować dwie potęgi - w siatkówce i piłce nożnej, to jest pomysł już na starcie godny podziwu, tak samo prawie jak poroniony. Z tego, wybaczcie fani piłki w Bełchatowie, zostanie niestety tylko siatkówka, czyli Skra. Mam, rzecz jasna, na myśli jedynie ten poważny poziom. I nie opieram tego na życzeniach, lecz na suchych faktach i liczbach. W futbolu nigdy nie zrobi się mocarstwa, mając budżet w wysokości 8 mln złotych. A taki ma Skra. Klub piłkarski nie zatrudni dobrego grajka za 250 - 300 tysięcy euro rocznie. No, może dobrego, ale na ligę polską. W siatkówce, przeciwnie. Taki Giba zarabia 500 tysięcy, ale za dwie stówy mniej można mieć bardzo dobrego siatkarza. Zawodnicy Skry mają coś jeszcze, i to bezcennego. Spokój. Ludzie z elektrowni zarządzają klubem mądrze, nie wtrącają się i nie udają, że posiedli kompetencje, których jednak nie posiedli. W piłkarskim GKS od lat było tak, że kasę dawała kopalnia. I dalejże, na przemiał to! Przez te wszystkie lata kolejni ludzie w klubie przywykli do tego, że można ją marnować. Choć mocno byłem zaskoczony słysząc, że Janusz Dziedzic zarabia w Bełchatowie tyle co Łukasz Garguła. Mało kto wie, ale przez długi czas nie było tam nawet porządnej komórki marketingowej. Właściciele uznali ją za niepotrzebną. Co ja mówię, porządnej. Żadnej nie było. Nie dziwi więc, że siatkarze walczą z najlepszymi w Europie, a drużyna piłkarska nie otarła się nawet o Ligę Mistrzów. W Pucharze UEFA też było cienko - nie sprostała Dnipro Dniepropietrowsk. Dokonać tego nie mogła, bo już wtedy musiał zacząć się kryzys. O ile jednak z Ukraińcami GKS poległ raczej przez fatalne błędy w selekcji Oresta Lenczyka (Piotr Lech poszedł spać w bramce), a co za tym idzie, dziwne zajścia na boisku, to już katastrofalna postawa w lidze jesienią ma głębsze podłoża. Od razu spieszę wyjaśnić - w Bełchatowie nie wszystko jest złe. Daj Boże każdemu klubowi z małego miasta, żeby miał taki stadion, żeby zbudował taką bazę treningową i posiadł zaplecze młodych piłkarzy w liczbie kilkudziesięciu, jak to zrobiono w Bełchatowie. Tyle że wszystko na nic. Ten sezon będzie kluczowy. Scenariusz zaś jest prosty do przewidzenia; od klubu odwrócą się kibice (i tak nie było ich wielu, na co często narzekał Lenczyk), popadnie on w szarzyznę, ni mniej, ni więcej taką, jak Odra Wodzisław - nigdy nie spadną i nigdy nigdzie nie awansują. Zanim ktokolwiek się zorientuje, zespół opuści co drugi najzdolniejszy piłkarz. Dawid Nowak, Łukasz Garguła, Dariusz Pietrasiak, Paweł Strąk. A potem będą następni. W Bełchatowie byłem kilka razy. Nawet, kiedy przyjechała tam reprezentacja na mecz z Litwą, przed mundialem w Niemczech, ciężko było wyczuć atmosferę futbolu z górnej półki. W lidze trochę inaczej. Patrzyłem na futbol bełchatowski jak badacz - jako na fenomen polskiej piłki. Nie przeszkadzało mi to, że na mecz przychodzą cztery tysiące ludzi. Interesowały mnie raczej te niesamowite "no look passes" Garguły do Matusiaka. Z tego zostały tylko wspomnienia. Dziś GKS Bełchatów płaci za grzech pychy. Pozornej nieomylności, która zgubiła już ludzi większych, niż dyrektorzy kopalni. W Bełchatowie największy komfort pracy miał Orest Lenczyk. Nikt nie zaglądał w kartkę ze składem. Przeciwnie - wszyscy byli zakochani w panu Oreście, za to, że tak pięknie i mądrze mówił o futbolu. Wykładał tam swoją filozofię piłki, co nie oznacza, że już od dawna nie chciano go zwolnić. Ale w Bełchatowie jest dużo zaprzeczeń. Najczęściej zaprzeczają sami sobie. Tak chcieli Matusiaka, że aż go nie wzięli. Tak mieli zbudować potęgę, że z rozpędu zapomnieli to zrobić. Do łez rozbawiły mnie słowa dyrektora kopalni, człowieka, który w GKS ma zawsze pierwsze słowo, Jacka Kaczorowskiego. Powiedział on mianowicie, iż w takim mieście jak Bełchatów nie da się zbudować wielkiej drużyny piłkarskiej. Ciekawe, tym bardziej, że wówczas, kiedy PGE podpisywało z klubem umowę, gwarantującą gigantyczną forsę, pan dyrektor mówił, że w Bełchatowie zbudują potęgę. Na kilka lat. No, toście zbudowali! Przemysław Rudzki, "Przegląd Sportowy"/"Fakt"