- David Silva może negocjować swój przyszły kontrakt, ale Valencia nie ustaliła z nikim jego ceny. Nie rozmawiamy z żadnym klubem o odejściu Juana Maty, choć wiemy o zainteresowaniu Barcelony - cytuje najnowsze oświadczenie wiceprezydenta Valencii Javiera Gomeza dziennik "Superdeporte". Wyjaśnienia nie brzmią przekonująco, kibice już szykują się na exodus ulubieńców. Aktualny prezydent, Manuel Llorente, pełnił obowiązki dyrektora naczelnego Valencii w czasie jej największych sukcesów w minionej dekadzie. Już raz zażegnał kryzys sprzedażą takich legend jak Gaizka Mendieta, Claudio Lopez, Javier Farinos czy Gerard. Po ich odejściu, Valencia nieoczekiwanie dwukrotnie wywalczyła mistrzostwo kraju. Llorente nie wyrzucił sprawdzonej recepty: i tym razem dolegliwości Valencii wyleczyć ma licytacja gwiazd. I nie stracić na tym sportowo. Pomimo sprzedaży Davida Villi do Barcelony za 40 mln euro i ukończonej emisji nowych akcji, wartej 92 mln euro, zadłużenie "Los Ches" sięga 440 mln euro. To pokłosie niegospodarnych rządów poprzednich prezydentów, prowadzących "życie ponad stan": zbyt wysokie pensje, nierozważne ruchy transferowe. Gwoździem do trumny okazała się budowa nowego stadionu w czasie kryzysu finansowego na świecie. Valencia miała sfinansować nowe Mestalla sprzedając obecny stadion, ale żadne przedsiębiorstwo, od trzech lat, nie chce zapłacić 300 mln euro - to kwota minimalna, na jaką wyceniono tereny Estadio Mestalla. Efekt? Od kilkunastu miesięcy opuszczona przez budowlańców konstrukcja Nuevo Mestalla rdzewieje i znika pod warstwą kurzu. W międzyczasie pojawili się kuriozalni przebierańcy z "Inversiones Dalport". Nikomu nie znani, ultra bogaci multimiliarderzy. Chcieli kupić klub i wpompować w niego kilkaset milionów euro. Skończyło się na matactwach i obietnicach bez pokrycia, pojawiły się oskarżenia o fałszerstwa papierów wartościowych wartych miliardy dolarów. Chwiejne były podstawy potęgi ekonomicznej urugwajskiej spółki-widmo. Llorente udało się ich przepędzić ukończoną emisją akcji, choć przejęcie władzy przez Dalport było wyjątkowo bliskie. Teraz jednak panuje przygnębiająca atmosfera cięcia kosztów. Llorente zwolnił z funkcji dyrektora sportowego Fernando Gomeza, by zaoszczędzić kilkaset tysięcy euro na jego pensji. Ta decyzja wywołała skandal. Zdumiony wypowiedzeniem umowy Gomez pożegnał się z Llorente krótkim: "Manolo, idź w cholerę". Podważał motywy przełożonego - zaproponował dobrowolną obniżkę swojej pensji, większą, niż odszkodowanie za przedwczesne zerwanie kontraktu. Oponenci podkreślają, że prezydent podstępnie podsyca atmosferę kryzysu, by później móc się wytłumaczyć z przygotowywanej wyprzedaży. Nie takich działań oczekiwali fani Blanquinegros. Nie trzeba zarabiać 360 tysięcy euro rocznie, by wpaść na pomysł licytacji gwiazd. Głośno obwieszczany przez Llorente plan ratowania finansów Valencii okazał się dość prosty. I niezbyt przemyślany. Prezydent chce zredukować wydatki na pensje zawodników, sięgające 100 mln euro rocznie. Łącznie z wracającymi po wypożyczeniach, na liście płac znajduje się ponad 40 piłkarzy. Unai Emery zamierza trenować 23-osobową kadrę, więc trzeba jeszcze przepędzić kilkunastu ludzi. Ale czemu nie zaczynać od mniej głośnych nazwisk? Już w grudniu poprzedniego roku było pewne, że wszystkich gwiazd nie uda się zatrzymać. Prezydent Llorente założył w budżecie 44 mln euro wpływów ze "sprzedaży aktywów". Dla klubów aktywami są piłkarze. "To jeden Villa, dwóch Silvów, albo trzech Pablo" - wyceniała hiszpańska prasa. Przyszłość okazała się mniej łaskawa. Villa już odszedł, ale by zbilansować budżet i sfinansować planowane wzmocnienia, Valencia musi kontynuować eksport gwiazd. Odejść może prawie każdy. Agenci Silvy już negocjują z Manchesterem City, ale "El Mago" nie spieszno z grą dla "Citizens". Chce zaznać Ligi Mistrzów, więc bliżej by mu było do Chelsea czy Interu. Do zastąpienia są skrzydłowi Pablo Hernandez i Joaquin Sanchez. Llorente najchętniej zatrzymałby Juana Matę, ale oferta "Blaugrany" może być kusząca. Szczególnie, jeśli Silva zablokuje swoje odejście. Tylko Ever Banega wydaje się niezastąpiony. To na Argentyńczyku, bardziej niż na Silvie, Villi czy Macie, opierała się ostatnio gra "Nietoperzy". Ścigany przez wierzycieli Llorente ma związane ręce, ale bez wahania realizuje ryzykowny plan. Zakłada kilka chudych lat, zanim Valencię stać będzie na ekstrawaganckie zakupy i utrzymywanie w kadrze głośnych nazwisk. Pytanie, czy wykarczowany z liderów klub nie popadnie w przeciętność na dłużej. Łukasz Kwiatek