Temat wybuchu elektrowni w Czarnobylu odżył niedawno dzięki wspomnieniowemu serialowi HBO, a ostatnio niestety dzięki jak najbardziej realnej wojnie w Ukrainie. Uderzające z terenu Białorusi, okupacyjne wojska rosyjskie zajęły tamtejszą elektrownię. Nie tylko zajęły, co żołnierze zaczęli kopać okopy w tzw. Czerwonym Lesie, nazywanym też Czerwonym Borem lub Magicznym Lasem. To las w okolicy opuszczonego miasta Prypeć, znajdującego się w strefie zamkniętej. To jeden z najmocniej skażonych obszarów na świecie. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale rosyjskie dowództwo kazało właśnie tam kopać okopy, gdyż...dysponowało starą radziecką mapą z 1985 r. Wyraźnie widać, że Władimir Putin chce cofnąć wskazówki zegara i przywrócić Związek Radziecki, ale nieprzyjmowanie do wiadomości katastrofy w Czarnobylu to mocna przesada. Nic dziwnego, że żołnierze mający do wykonania śmiercionośne zadanie, ulegli silnemu napromieniowaniu i zostali wywiezieni na Białoruś, do Homla. Ich dalsze losy nie są znane. Może, gdyby Putin zamiast w latach 80. XX wieku szpiegować radzieckich towarzyszy w NRD oglądał, jak wszyscy Wyścig Pokoju, wówczas wiedziałby co zaszło w 1986 r. A może i nie, bo przecież wówczas za żelazną kurtyną panowało embargo informacyjne, niczym w dzisiejszej Rosji... Kolarski Wyścig Pokoju to za komuny było jedno z głównych wydarzeń sportowych. Kolarze, Ryszard Szurkowski i Stanisław Królak byli idolami, osiągali dzisiejszy status Adama Małysza albo Roberta Lewandowskiego. Po latach "Rzeczpospolita" pisała o jego fenomenie w następujący sposób: "Zbity tłum słuchał komunikatów radiowych, nadawanych co pół godziny, stojąc pod głośnikami ustawionymi na ulicach wszystkich polskich miast. Gdy zbliżali się kolarze, ludzie oblepiali drzewa, dachy, balkony. Zdjęcia z tamtego okresu znakomicie obrazują szaleństwo, jakie ogarniało cały kraj podczas Wyścigu Pokoju. Nic takiego wcześniej ani później w polskim sporcie się nie wydarzyło. W latach 70. euforia była już odrobinę mniejsza. Sporo osób wolało oglądać rywalizację wygodnie, w kapciach przed telewizorem. Ale stadiony wciąż były pełne, a ulice miast zatłoczone". Wyścig Pokoju był również ogromnym przedsięwzięciem propagandowym. Jak sama nazwa wskazywała chodziło o socjalistyczną "walkę o pokój", a start wyścigu odbywał się przeważnie w okolicy radzieckiego "Dnia Pabiedy" (9 maja). Pomysłodawcami ścigania się o pokój były gazety: polska "Trybuna Ludu" i czechosłowackie "Rude Pravo", gdy wyścig odbywał się między Warszawą i Pragą (czeską). Potem do organizatorów dołączyło NRD-owskie pismo "Neues Deutschland", a do miast-gospodarzy Berlin Wschodni. W 1985 r. na 40-lecie zakończenia drugiej wojny światowej wyścig po raz pierwszy wjechał do Moskwy, co uświetniła radziecka "Prawda" ("Правда"), która oszczędnie dysponowała prawdą, mniej więcej tak jak dziś. Rok później, w 1986 r. start ścigania miał się odbyć w Kijowie, drugim po Moskwie, największym mieście Kraju Rad, ale służalcze gazety tym razem nie trąbiły na lewo i prawo o gołębiach pokoju i walce o socjalizm. W "Przeglądzie Sportowym" 30 kwietnia, na tydzień przed startem Wyścigu Pokoju ukazała się jedynie krótka notka: "Już w komplecie trenują polscy kolarze przebywający w hotelu Orbisu w Pilczycach pod Wrocławiem". I tyle. Sportowcy byli oficjalnie za poprzedniego systemu amatorami, jednak jak wiele rzeczy za realnego socjalizmu, była to kompletna fikcja. Ci prezentujący najwyższy, międzynarodowy poziom byli uprzywilejowani. Tak było i tym razem, bo informację o wybuchu elektrowni atomowej w nocy z 25 na 26 kwietnia w Czarnobylu otrzymali jako jedni z pierwszych Polaków. Nie odbyło się to jednak za sprawą czynników oficjalnych, a przez przypadek, pozyskali tę informację od Amerykanów. Czyżby wrogowie z USA zrzucili stonkę z zaszyfrowaną informacją o radioaktywnym obłoku i wzroście promieniowania? Niezupełnie. Marek Szerszyński mówił nam dwa lata temu w wywiadzie: - Dwa tygodnie przed startem Wyścigu Pokoju byliśmy w "Novotelu" we Wrocławiu, gdzie mieliśmy zgrupowanie. Obok nas przygotowywała się kadra amerykańska. Mieli polskich trenerów: Stanisława Szozdę i Edwarda Borysewicza. Któregoś ranka spotkaliśmy ich na korytarzu i oni mówią: a wy co nie jedziecie do domów? Bo my wyjeżdżamy. Oniemieliśmy. Jak to do domów, jak tu zaraz najważniejszy wyścig w roku? Wiedzieli ze swojej ambasady, że w Związku Radzieckim był wybuch, coś stało się z elektrownią atomową. My po naradzie z trenerem stwierdziliśmy, że to niemożliwe, żebyśmy tam jechali. Wyścig Pokoju, prolog i trzy pierwsze etapy, miał się zacząć w Kijowie, ledwie 120 kilometrów od miejsca wybuchu w Czarnobylu. Jechać, nie jechać? Komunistycznym władzom PRL zależało, żeby pokazać, że wszystko jest w porządku. Kolarzom mniej paliło się jechać w strefę radioaktywnego promieniowania. - Nie jedziemy i kropka - kontynuuje Szerszyński, który był wtedy zawodnikiem milicyjnego klubu, Gwardia Katowice. Kadra początkowo była nieugięta, twierdząc, że pojadą tylko, gdy cztery kijowskie etapy zostaną skreślone, a start przesunięty do Warszawy. Taka opcja była jednak wykluczona. Władze, przez długie godziny wierciły kolarzom dziury w brzuchach, aż w końcu negocjacje zakończyły się sukcesem smutnych panów ze służb. - W takich układach żyliśmy i trzeba było jechać. Polska nas wychowała i Polska nam dała, więc trzeba było ją reprezentować. Takie było hasło od rządzących. A jak nie, to Polska może wam też podziękować za pewne rzeczy. Kusili jakimiś talonami i mieszkaniami, ale nic takiego nie miało miejsca - mówił po latach na łamach Onetu, nasz sprinter wyborowy, Zdzisław Wrona. Wybuch w Czarnobylu. Polscy kolarze zmuszeni do startu - Męczyli nas do późna w nocy. I tak każdego z nas złamali. Mnie też. Skoro wszyscy się zgodzili, to nie chciałem się wykruszać - dodawał Zenon Jaskuła. - W końcu przekonali nas do wylotu. Podstawili samolot i zawieźli do Kijowa, mówiąc, że jak nie my, to wystartują za nas żołnierze. Jakby to wyglądało. Na wszelki wypadek szykowali też drugą ekipę - opowiadał Wrona. - Ryszard Szurkowski, który był naszym trenerem dowiedział się, że przyjedzie ktoś ważny nas przekonywać. Pojawił się jakiś towarzysz i zaczął zapewniać, że tam się absolutnie nic nie stało, tylko dach się zawalił. To oczywiście propaganda wrogiego Zachodu, a w ZSRR wszystko jest w najlepszym porządku, tam nie ma wybuchów. Nie dowierzaliśmy. Kolejne spotkanie z jeszcze ważniejszymi towarzyszami było w Warszawie tuż przed wylotem. Tam nas przekonywano, że to już nie tylko nasza sprawa, że to jest sprawa wagi państwowej. Któryś towarzysz zaczął straszyć, że część z nas jest z klubów milicyjnych lub wojskowych i dostaniemy rozkaz wyjazdu. A wiadomo co grozi za odmowę wykonania rozkazu. Mówiono, że nie tylko my za to odpowiemy, a również nasze rodziny. Nie dali nam wyboru. W ten sposób, groźbami zmusili nas do udziału w wyścigu. Mieliśmy wziąć swoje jedzenie, własne czujniki radiolokacyjne, jakieś zabezpieczenia, ale nic oczywiście z tego nie wyszło. Polecieliśmy jak na normalny wyścig - wspominał Marek Szerszyński. Ostatecznie do Kijowa pojechało sześciu Polaków - Zdzisław Wrona, Sławomir Krawczyk, Zenon Jaskuła, Marek Szerszyński, Leszek Stępniewski i Paweł Bartkowiak, zaopatrzonych we własny prowiant. Ekipy otrzymały pełen zapas wody Borjomi, a dzięki kierunkowi wiatru radioaktywna chmura, na szczęście nie zbliżała się do Kijowa. 6 maja odbył się prolog skażonego wyścigu. Wygrał reprezentant NRD, Uwe Ampler. Szef Polskiego Związku Kolarskiego Zbigniew Rusin miał zapytać Zenona Jaskuły, dlaczego tak wolno jedzie. - Żeby mniej oddychać, panie prezesie - usłyszał w odpowiedzi. - Pamiętam, że w Kijowie była wspaniała pogoda, a organizatorzy bardzo dbali o uczestników wyścigu. Mieszkaliśmy w najlepszym hotelu, a na każdy posiłek dostawaliśmy szynkę i szampana, które wówczas zarówno w Polsce jak i Związku Radzieckim były rarytasem - wspominał red. Bogusław Barwiński, który był wysłannikiem katowickiego "Sportu" na tę imprezę. Wybuch w Czarnobylu. Skażony wyścig - Na ulicach było dużo ludzi, ale rzucało się w oczy, że wszyscy byli w starszym wieku. Nie było w ogóle dzieci, prawdopodobnie wywieziono je gdzieś na wczasy czy kolonie. Cały czas po ulicach jeździły polewaczki. Atmosfera na wyścigu była przygnębiająca, jeden na drugiego patrzył podejrzliwie - mówi wspomniany Szerszyński, który finiszował na najwyższym z Polaków, odległym 14. miejscu. W klasyfikacji drużynowej Biało-Czerwoni zajęli dopiero piątą pozycję przegrywając nie tylko z tradycyjnie mocnymi zespołami ZSRR, NRD i Czechosłowacji, ale także, po raz pierwszy w historii, z Bułgarią. Jedynymi sukcesami były etapowe zwycięstwa Zdzisława Wrony w Szczecinie i Leszka Stępniewskiego w Karl Marx Stadt. W 39. Wyścigu Pokoju wzięło udział zaledwie 64 zawodników, około połowę mniej niż zwykle. Obóz pokoju reprezentowały: Bułgaria, Czechosłowacja, NRD, Polska, Węgry i Związek Radziecki, w ostatniej chwili dokooptowano kolarzy z Syrii, Mongolii i Kuby. Z obozu państw socjalistycznych wyłamali się jedynie Rumuni, którzy dwa lata wcześniej pojechali na zbojkotowane przez bratnie państwa, igrzyska olimpijskie w Los Angeles. Z Zachodu na wyścig przyjechali tylko Francuzi i czterech Finów, którzy nie wystartowali w prologu, a po paru dniach wycofali się z imprezy nie wytrzymując jej trudów. Jak się okazało byli autentycznymi amatorami. Reprezentowali centralę związków zawodowych będącą pod wpływem partii komunistycznej. - Każdy się bał o efekty zdrowotne, jedni trochę bardziej, inni mniej. Obiecano nam, że zostaniemy przebadani po wyścigu, ale do tego nie doszło. Po prostu pojechaliśmy do domu, ale pamiętam, że mój brat pomógł mi załatwić podwójną dawkę płynu lugola, aby zablokować wchłanianie promieniowania. Wypiłem całość od razu - opowiedział Sławomir Krawczyk który zastąpił w ostatniej chwili kontuzjowanego Andrzeja Mierzejewskiego Po roku 1986 zrezygnowano z pomysłu rozgrywania etapów w Związku Radzieckim i Wyścig Pokoju wrócił na tradycyjną trasę pomiędzy Warszawę, Berlin i Pragę. Maciej Słomiński