40 tysięcy widzów na trybunach stadionu Stamford Bridge, a przed telewizorami kibice z całej Europy. Wszyscy czekają tylko, kiedy wielka Chelsea Londyn w meczu Ligi Mistrzów strzeli pierwszego gola nieznanej nikomu słowackiej Żilinie. Kolejne minuty jednak upływają, a skazywani na pożarcie goście bronią się bardzo dzielnie. Odpierają ataki londyńczyków i wreszcie, po kilkunastu minutach chaotycznej gry udaje im się skonstruować kontratak. - Dostałem piłkę od Bello. On jest bardzo szybki, takie żywe srebro. Zaraz po tym, jak do mnie podał, błyskawicznie wybiegł na czystą pozycję. Kiedy tylko go zauważyłem, wiele nie myślałem i lekko zagrałem mu piłkę prosto pod nogi, jak to się mówi "na nos". Potem wszystko było jak w filmie: Bello czubkiem buta kopnął piłkę do bramki i było 1-0! Prowadziliśmy na stadionie Chelsea, to było super - opowiada Robert Jeż, który tamtego wieczoru był kapitanem Żiliny, a od rundy wiosennej obecnego sezonu występować będzie w Górniku Zabrze. Degradacja? To nie tak! To właśnie w klubowej restauracji śląskiego klubu spotkaliśmy się z Robertem. Słowak zaprosił nas do stolika, sam usiadł wygodnie i od razu oznajmił z uśmiechem: - Możecie śmiało mówić po polsku. Wszystko rozumiem, ale na razie jeszcze słabo mówię w waszym języku. Jeż rzeczywiście nie jest jeszcze mistrzem mowy polskiej, ale za to w swoim ojczystym narzeczu opowiada o futbolu tak barwnie, że niewielu naszych ligowców może mu dorównać. W Zabrzu od dawna nie było piłkarza z umiejętnościami zbliżonymi do Słowaka. Jego transfer do Górnika był nie lada zaskoczeniem, bo przecież jeszcze kilka miesięcy temu rywalizował z najlepszymi piłkarzami Europy. Kiedy pytamy go, czy nie uważa transferu do śląskiego klubu za sportową degradację, stanowczo zaprzecza. - Wiecie, to nie jest tak. Liga słowacka jest słabsza od polskiej. Przede wszystkim gra się u nas wolniej i mniejszą rolę odgrywa przygotowanie fizyczne. Już teraz, po raptem kilku dniach treningów z Górnikiem zauważyłem, że w Polsce wszyscy są nastawieni bardziej "bojowo" - uśmiecha się Robert. Sam podkreśla, że jest piłkarzem lubiącym techniczną, opartą na krótkich podaniach grę. Największe wrażenie spośród wszystkich piłkarzy, z jakimi dotychczas rywalizował, zrobił na nim Yossi Benayoun z Chelsea. - Izraelczyk niewiarygodnie panuje nad piłką. Gra przeciwko niemu nie była łatwa, ale w tym jednym meczu nauczyłem się więcej, niż przez 10 spotkań w lidze słowackiej - opowiadał Robert. - Drugi z moich ulubieńców to Nicolas Anelka. Kawał piłkarza. Sprawiał nam ogromne problemy, ciągle był w ruchu i pokazał, że jest prawdziwym łowcą goli. Nie mogliśmy go zostawić nawet na chwilę, bo on potrafi strzelić groźnie z każdej pozycji - mówi z uznaniem nasz rozmówca. Kwadrans gry i gol rodem z Barcelony Akurat jeśli chodzi o strzały, nasz bohater też nie ma się czego wstydzić. Potrzebował tylko kwadransa, by zdobyć pierwszą bramkę w Ekstraklasie. I to jaką! Pięknym uderzeniem lewą nogą z linii pola karnego pokonał bramkarza Zagłębia Lubin Bojana Isailovicia. Piłka po strzale Słowaka wpadła "za kołnierz" bramkarzowi rywali Górnika. W klubie nikt nie ma wątpliwości, że Robert wkrótce może stać się liderem drużyny. Jeż tylko się uśmiecha i natychmiast ucina temat. - Na razie w szatni nie mam nic a nic do gadania. Jestem tu nowy i muszę pokazać swoją wartość - nie ma wątpliwości. Zapytany o Słowaka napastnik zabrzan, Daniel Sikorski przyznał jednak: - Dla nas gol Roberta nie był zaskoczeniem. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z jego wysokich umiejętności już po kilku treningach. Jestem przekonany, że Jeż bardzo nam się przyda. Świetny mecz z Zagłębiem rozegrał też drugi ze ściągniętych przez Górnika zimą Słowaków - Michal Gaszparik. - To dobry technicznie i dynamiczny piłkarz, którego pamiętam z meczów ligi słowackiej - komplementuje kolegę Jeż. - Zresztą w słowackiej lidze jest jeszcze kilku zawodników, którzy mają naprawdę wysokie umiejętności. Na przykład taki Bello z Żiliny, albo doświadczony Zdeno Sztrba. Zdeno to najlepszy piłkarz, z jakim grałem, chociaż wystąpiłem też u boku Marka Hamszika z Napoli w meczu reprezentacji Słowacji - opowiada. Wygrać derby i spełnić marzenia Chociaż poza Słowacją jego nazwisko długo pozostawało anonimowe, dla kibiców Żiliny Robert to prawdziwa legenda. W barwach "Żółto-zielonych" zagrał ponad 170 meczów w samej tylko lidze słowackiej. Kapitanem został po odejściu wielokrotnego reprezentanta Słowacji, Zdeno Sztrby do greckiej Skody Xanthi. Jedenastkę z Żiliny Jeż wyprowadzał na boisko w najważniejszych meczach w jej historii. Był kapitanem nie tylko w meczu z Chelsea (ostatecznie przegranym 1-2), ale także podczas innych spotkań Ligi Mistrzów - ze Spartakiem Moskwa, Olympique Marsylią i Spartą Praga. - Najbardziej zapamiętałem właśnie ten eliminacyjny dwumecz ze Spartą. Wiecie, to było coś niesamowitego, takie "czesko-słowackie derby". W Pradze 20 tysięcy ludzi było przeciwko nam, do tego przeciwnicy ani myśleli odpuszczać. Kości trzeszczały niesamowicie - opowiada Jeż. Żilina wygrała jednak w Pradze 2-0. To wprawiło Czechów w nie lada osłupienie. Nikt nie wyobrażał sobie, by ulubieńcy Pragi po wyeliminowaniu drużyny mistrzów Polski, Lecha Poznań, przegrali z ubogimi krewnymi ze Słowacji. A jednak przed rewanżem to właśnie Żilina była w lepszej sytuacji. - Byliśmy o krok od spełnienia marzeń naszych kibiców. Przez tydzień w wiadomościach w całym kraju mówiło się tylko o tym meczu. Piłka przynajmniej przez ten krótki czas była u nas popularniejsza od hokeja - wspomina Robert. W rewanżu Jeż znowu miał być liderem drużyny, człowiekiem który natchnie zespół do zwycięstwa. Spotkanie zaczęło się jednak kiepsko. Już po kilku minutach Sparta mogła prowadzić - Libor Sionko był sam przed bramkarzem Żiliny, ale strzelił tuż obok słupka. - Mieliśmy wtedy sporo szczęścia. No, ale potem było już tylko lepiej. Kibice niesamowicie nas dopingowali. Nigdy jeszcze nie czułem od nich tak wielkiego wsparcia jak w tamtym meczu - mówi Jeż, który z tamtego spotkania pamięta niemal wszystkie szczegóły. Sparta nadzieję miała tylko przez 18 minut. Potem niesamowitym strzałem przewrotką popisał się Momodou Ceesay. Piłka nie poleciała w stronę bramki Jaromira Blażka szczególnie szybko. Szybowała jednak idealnie w róg i doświadczony bramkarz Sparty mógł tylko odprowadzić ją wzrokiem. Na trybunach szał radości. Robert pobiegł do Tomasza Oravca i rozradowanego Ceesaya. Już wtedy wszyscy trzej wiedzieli, że awansu do Ligi Mistrzów nie wypuszczą z rąk.