"Plasowaliśmy się w okolicach czternastego miejsca, gdy na setnym którymś kilometrze, na bardzo ciasnej drodze w górach, Bernard Errandonea z Andory nie chciał nas przepuścić przez 20 kilometrów. Potem na mecie przepraszał. Mówił, że nie słyszał Sentinela" - relacjonował na biwaku Małysz. Jak podkreślił, byli pięć metrów za nim, niemal koło w koło, "gdy on skręcił w prawo, a my w kurzu pojechaliśmy prosto. Były tam cztery duże głazy. Zdążyłem zredukować i przyhamowałem, ale uderzyliśmy w ostatni głaz i przebiliśmy koło. W tym miejscu mógł być już koniec naszej rywalizacji". Orzeł z Wisły zaakcentował, że po tym co się wydarzyło, mieli i tak ogromne szczęście, iż po wymianie koła mogli jechać dalej. "Sprawdziliśmy Sentinel i urządzenie działało poprawnie. Zresztą wcześniej dawaliśmy sygnały i motory zjeżdżały nam z drogi. Rafał się wścieka na kierowców, którzy nie chcą nas przepuszczać. To trochę niesportowe zachowanie, ale takie sytuacje zdarzają się na Dakarze" - przyznał. W środę jedenasty etap z La Rioja do Fiambali długości 483 km. Motocykle i quady pokonają 221 km odcinka specjalnego, a samochody 219 km. Rywalizacja przeniesie się na białe wydmy. "Wracamy na pustynię; bardzo ważna będzie nawigacja, ale Rafał świetnie radzi sobie na tego typu odcinkach. Czeka nas jednak trudny dzień" - dodał. Marton również uważa, że we wtorek mieli dużo szczęścia. "Mogliśmy tam zostać i byłby to koniec naszego występu. Errandonea uśmiechnął się i stwierdził, że nic nie słyszał". Pilot Małysza nie chce chwalić dnia przed zachodem słońca, ale podkreślił, że z postawy utytułowanego skoczka narciarskiego jest ogromnie zadowolony. "Cieszę się, bo Adam z dnia na dzień coraz lepiej czuje samochód. Jechać z nim w rajdzie to sama radość!" - ocenił.