Ścigał się pan w Rajdzie Dakar dziesięć razy, a największy sukces - trzecie miejsce - odniósł w ostatnim starcie w 2015 roku. Jaki element jest ważniejszy w tej rywalizacji - zawodnik, jego doświadczenie i umiejętności czy sprzęt? Krzysztof Hołowczyc: Zaczynałem jako kierowca w rajdach WRC. W nich walczy się o ułamki sekundy, o każdy metr, a w Rajdzie Dakar stałem się maratończykiem, który przez dwa tygodnie musi wytrzymać w nieprawdopodobnie trudnych warunkach, nie może zajeździć swojego zespołu, naprawiającego wszystkie awarie. Dakar zmienił moje spostrzeganie motorsportu, organizacji, dbania o ciało, o jedzenie, o te wszystkie elementy, które wydają się tak oczywiste, tak proste, a jednak decydują o wyniku. Czynności, które się wykonuje po dojechaniu do mety, są piekielnie ważne. To jak układanie wszystkich kawałków puzzli, by następnego dnia być gotowym do startu. Czasami masz gorączkę 40 stopni, a nikt się nie pyta, jak się czujesz. Masz wsiadać za kierownicę, bo to jest projekt za miliony euro. Musisz więc być gotowy wsiąść do samochodu i jechać. Ile osób z obsługi towarzyszy zawodnikowi w Rajdzie Dakar? - Gdy zajmowałem trzecie miejsce, to w naszym zespole było, oprócz mnie, trzech zawodników: Stephane Peterhansel, Nani Roma i Nasser Al-Attiyah, a cały zespół liczył... 120 osób. Są mechanicy dla każdego z kierowców, jest inżynier prowadzący, jest ktoś od silnika, ktoś od napędu, itd. Jeździliśmy samochodami Mini. Przedsięwzięcie było w pełni profesjonalne - każdego dnia rano czysty kombinezon i praktycznie nowy samochód, gotowy na wszystkie maksymalne obciążenia. Często podkreśla pan, że Rajd Dakar to wysiłek ekstremalny... - Czasami wydawało mi się, że to już koniec. I nagle okazuje się, że możesz więcej. To jest niesamowite, że człowiek odnajduje pokłady, których istnienia nigdy by nie przypuszczał. Moja koncentracja, sięgająca w rajdach WRC pół godziny, wydawała się niemożliwa do zwiększenia i nagle zamienia się w trzy-, czterogodzinną. Do tego stopnia, że na mecie otwierałem drzwi, dziennikarze wkładali mikrofon, a ja nie umiałem mówić. Byłem w stanie tylko wystękać: +eee, wody+. Byłem maszyną do jechania, łącznikiem między pedałami a kierownicą. Wszystko w samochodzie jest piekielnie nagrzane. Oczywiście auta są coraz lepsze, jest klimatyzacja, choć to słowo używam mocno na wyrost, bo z jednej rury leci lodowate powietrze, którym człowiek - kierując je odruchowo na twarz - niszczy sobie natychmiast zatoki. - Dakar zmienił moje życie. Mówił mi o tym przed pierwszym startem Juha Kankkunen, ale wtedy pomyślałem, że przesadza, a przekonałem się, że miał rację. Teraz patrzę na świat innymi oczami. Nie ma trudności nie do przezwyciężenia. Takie trudy, jakie mamy tutaj w Polsce, to żadne trudy. Po Afryce czy po Ameryce Południowej zobaczyłem, jak łatwo żyjemy, jak jest lekko. Kolejny Rajd Dakar odbędzie się tylko w Peru. Po raz pierwszy tylko w jednym kraju. Czy impreza traci swój impet? - Zdecydowanie tak. Oczywiście Peru jest super trudnym miejscem, bo ściga się tam głównie po wydmach, a te są wredne, nie lubię ich, są krótkie, "spadające". W Peru jest bardzo ciężko. Wolę Argentynę, stepy, szybkość. Bliżej mi do świata rajdów WRC, w którym byłem przez tyle lat. Ale oczywiście fakt, że rajd odbywa się tylko w jednym kraju, mówi sam za siebie. Kto będzie faworytem? - Nasser Al-Attiyah. Katarczyk jest zawodnikiem kompletnym. Na każdej nawierzchni prezentuje się bardzo dobrze, choć piekielnie zużywa samochód, jeździ niezwykle agresywnie i dlatego ma sporo awarii. Potrzebuje takiego samochodu jak nasz Mini z zespołu X-Raid. On jeździ w Toyocie i co roku ma problemy techniczne. Najgroźniejsi konkurenci Katarczyka? - W pierwszej kolejności zawodnicy z zespołu X-Raid, czyli Stephan Peterhansel, Carlos Sainz i Cyril Despres. Mają stosunkowo nowe samochody, bo ten projekt jest rozwijany dopiero od dwóch lat. Samochody z napędem na jedną oś. Kuba Przygoński jedzie takim autem. Ścigałem się z nim w rajdzie Baja Poland i wiem, że Kuba jest przygotowany na Dakar. Moim zdaniem uzyska bardzo dobry wynik. Wszyscy się zdziwią. Rajd Dakar to dla pana zamknięty rozdział? - Jestem już dziadkiem, ale mam kontrakt z X-Raidem, żeby raz w roku wystartować. Obiecałem to zresztą kibicom. I startuję w Baja Poland, rundzie Pucharu Świata w rajdach terenowych. W Zachodniopomorskiem, głównie na poligonie drawskim. Dwa dni po 250 km. Jedziemy pełnym gazem, na 100 procent. Też brakuje oddechu, koncentracji, czasu żeby coś zjeść, coś wypić. Kończysz drugi odcinek specjalny i wypadasz z samochodu jak zwłoki. Rozmawiał: Artur Filipiuk