Nad wydarzeniami w Montevideo, gdzie już dziś staną przeciw sobie w piłkarskim boju na śmierć i życie dwie bratnie nacje, unosi się cień Marcelo Bielsy. Wychowanek Newell's Old Boys, w którym pierwsze kroki stawiał także Leo Messi prowadzi Chile i awans na mundial w RPA świętował już w poprzedniej kolejce. Tego samego pragnął będzie dla swoich rodaków prowadzonych przez Diego Maradonę, stąd nadzieja w Argentynie, że nawet klęska w Urugwaju nie odbierze drużynie wszelkich szans. Jeśli Chile choć zremisuje u siebie z Ekwadorem, poległym na Centenario zostanie jeszcze baraż (z czwartą drużyną strefy Concacaf). Maradona ma w tym doświadczenie jako piłkarz, grał w zwycięskich barażach z Australią, które decydowały kto wyjedzie na mistrzostwa do USA. Dziś zastrzega, że "nikt nie umrze", jeśli jego drużyna znów będzie na nie skazana. A bardzo wiele na to wskazuje. Dwukrotni mistrzowie świata z Urugwaju (1930, 1950) od dekad są w światowym futbolu zaledwie kopciuszkiem, ale na swoim terenie z Argentyńczykami nie przegrali od ćwierć wieku. Na dodatek drużyna Maradony gra bardzo źle, a jak twierdzą niektórzy w ogóle na razie nie istnieje. Odkąd Diego zaczął z nią pracę, przegrała w eliminacjach wszystkie mecze poza domem tracąc w nich 9 goli i zdobywając jednego! Ze strzału Lionela Messiego w boliwijskim La Paz (trudno go jednak nazwać honorowym przy wyniku 1:6). Dziś Messi jest kwestionowany przez prasę i wielu fanów Argentyny, nie wiadomo nawet czy będący pod presją Maradona nie posadzi go w Montevideo na ławce. Diego histerycznie tasuje składem, wykonując więcej nerwowych ruchów w miesiąc niż inni trenerzy w kilka lat. Ale jak mówi Cesar Luis Menotti trzeba było poddawać w wątpliwość jego selekcjonerskie atuty zanim otrzymał kadrę. Teraz nie pozostanie nic innego niż stać za nim murem, i w razie czego iść razem na dno. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić jak wesoło wyglądał rejs do Kolumbii (21 listopada 2007) kiedy reprezentacja Argentyny miała po trzech kolejkach eliminacji 9 pkt. Niecały rok później Argentyńczycy byli już jednak zdesperowani oddając drużynę w ręce piłkarza wszech czasów, dla którego trenerskie wprawki były pasmem klęsk. Maradona zaczął z przytupem, drużyna pokonała towarzysko Szkocję i Francję, a Diego tak się dobrze poczuł, że popadł w konflikt z Juanem Ronamem Riquelme. Jedynym graczem, który potrafił unieść rolę rozgrywajacego i lidera. Na dodatek w trzech meczach otwierających drogę do RPA zdobył aż cztery gole. Dwa wielkie ego starły się jednak przy byle sposobności i odtąd drużyna zaczęła popadać w ruinę, choć, by tchnąć ducha w drugą linię Maradona ożywił mumie Verona i Aimara. W meczach wyjazdowych w Boliwi, Ekwadorze i Paragwaju gasnąca drużyna w ogóle nie podejmowała walki. Jeśli to samo zrobi tym razem, będzie musiała modlić się do Bielsy. Spokojny Argentyńczyk, choć sam nie był nigdy wielkim piłkarzem, znakomicie może zrozumieć sytuację Maradony. To właśnie on prowadził drużynę na azjatyckim mundialu i także uznał, że woli sobie radzić bez kogoś takiego jak Riquelme. Po dotkliwej klęsce (typowani na mistrza Argentyńczycy nie wyszli z grupy) podał się do dymisji, ale federacja ją odrzuciła skazując go na pracę do igrzysk w Atenach. Przywiózł z nich złoty medal i dopiero wtedy mógł odpocząć, bo jak mówił sześć lat z kadrą Argentyny kosztowało go 20 lat życia. Dziś, po latach bezrobocia pracuje w spokojniejszym kraju, a zamiast niego w rodzinnych stronach torturowany jest kto inny. PS. I finał MŚ w Urugwaju, 30 lipca 1930. Montevideo, Stadion Centenario Urugwaj - Argentyna 4:2 (1:2). DYSKUTUJ Z DARKIEM WOŁOWSKIM NA JEGO BLOGU