Podczas czwartego etapu "afrykańskiego maratonu" zginął 29-letniego motocyklista Emer Symons. Debiutujący w afrykańskim klasyku kierowca z RPA miał wypadek. Pomoc nadeszła już po ośmiu minutach, jednak kierowcy nie udało się uratować. Symons to już dwudziesty czwarty zawodnik, który stracił życie w 29-letniej historii Dakaru. Rajd pochłonął też wielu kibiców i członków obsługi, a ponad połowa jego edycji ma na koncie ofiary śmiertelne. Organizatorzy starają się wprowadzać środki poprawiające bezpieczeństwo zawodników. Przed zeszłoroczną edycją rajdu maksymalną prędkość dla motocykli ograniczono do 150 km/h. Nie zapobiegło to jednak tragedii - w wyniku wypadku zginął australijski kierowca jednośladu Andy Caldecott. Bezpośrednim powodem wprowadzenia wspomnianego ograniczenia prędkości były wydarzenia z 2005 roku. Podczas 27. edycji rajdu życie straciło aż dwóch motocyklistów - Jose Manuel Perez oraz Fabrizio Meoni. Obaj byli doświadczonymi kierowcami. Dla Hiszpana był to już czwarty pojedynek z afrykańskimi bezdrożami. Meoni zaś był dwukrotnym tryumfatorem Dakaru. Wygrywał go w latach 2001 i 2002. 47-letni Włoch przewrócił się nagle podczas 11 etapu rajdu, prowadzącego do Kiffy. Zmarł mimo 45-minutowej reanimacji, najprawdopodobniej w wyniku ataku serca. Dakar jest niebezpieczny nie tylko ze względu na niezwykle trudną trasę, palące słońce i oślepiające kierowców tumany kurzu. Afrykańskie wertepy kryją często pod sobą śmiertelne niespodzianki. Przekonał się o tym Francuz Laurent Gueguen. Kierowca ten zginął podczas Rajdu Dakar w 1998 roku. Stracił życie po tym, jak jego ciężarówka wpadła na minę. Nieprzewidywalność afrykańskiego klasyka objawia się też często w mrożący krew w żyłach, choć mniej tragiczny sposób. Przekonali się o tym Czesi, którzy natrafili na malijskich partyzantów. Zawodnicy przeżyli, jednak bojownicy zarekwirowali dwa samochody. Takich wrażeń nie są w stanie dostarczyć żadne inne zmagania sportowe. Jednak tragedie rozgrywające się na oczach kibiców to nie tylko domena Dakaru. Równia straszne bywają finały wyścigów Formuły 1. Śmiercią na torze zakończyła się między innymi kariera jednego z najlepszych kierowców w historii tego sportu - Ayrtona Senny. Trzykrotny mistrz świata zginął podczas Grand Prix San Marino na torze Imola 1 maja 1994 roku. Jadący z prędkością ponad 300 km/h bolid uderzył w barierę ochronną. Senna w stanie śpiączki został przetransportowany do szpitala w Bolonii. Po niespełna pięciu godzinach odłączono aparaturę podtrzymującą życie i poinformowano o jego śmierci. Dopiero śmierć Senny zakończyła jego długoletni konflikt z inną legendą F1 Alainem Prostem, który, by oddać hołd wielkiemu Brazylijczykowi, podczas pogrzebu niósł jego trumnę. Śmierć w świetle jupiterów Wydaje się jednak, że o ile kierowcy siadając za kierownicą superszybkich bolidów czy mierząc się z piekielnie trudnymi trasami zdają sobie sprawę z ryzyka, o tyle nie dotyczy ono piłkarzy. Tragedie zdarzały się jednak także podczas meczów piłkarskich. Jeden z ostatnich głośnych dramatów, które rozegrały się na boisku miał miejsce 25 stycznia 2004 roku. Wtedy to na boisko portugalskiego klubu Vitoria Guimaraes wjechał ambulans, a kibice na stadionie i przed telewizorami wiedzieli, że toczy się walka o życie. Dwadzieścia minut wcześniej węgierski piłkarz Benfiki Lizbona Miklos Feher zdobył bramkę i po chwili osunął się na ziemię. Jego serce przestało pracować. Wyposażona w specjalistyczny sprzęt do reanimacji karetka nie zdążyła na czas. . Feher był jednym z najbardziej uzdolnionych młodych węgierskich piłkarzy. W 25 występach dla narodowej reprezentacji strzelił 7 bramek. Miał 24 lata. Młody Węgier nie był pierwszym piłkarzem, który zmarł na oczach kibiców. Rok wcześniej w podobnych, tragicznych okolicznościach zakończyła się kariera Kameruńczyka Marca-Viviena Foé. 26 czerwca 2003 roku podczas półfinału Pucharu Konfederacji, nieatakowany przez nikogo Kameruńczyk stracił nagle przytomność. 28-letni Foé zmarł wkrótce po przewiezieniu do szpitala. Przyczyną śmierci był zawał, najprawdopodobniej spowodowany niewykrytą wadą serca. Aby uczcić pamięć piłkarza kluby w których występował oraz reprezentacja Kamerunu zastrzegły numer z jakim grał zmarły przedwcześnie dwukrotny uczestnik mistrzostw świata. Na jego cześć rozegrano też spotkanie reprezentacji Kamerunu z zespołem gwiazd światowego futbolu. W czasie meczu życie stracił też 22-letni bramkarz Celticu Glasgow John Thomson. Do tragedii doszło 5 września 1931 roku podczas meczu z odwiecznym rywalem - Glasgow Rangers, na stadionie Ibrox Park. W piątej minucie drugiej połowy Thomson zderzył się z zawodnikiem rywali Samem Englishem i padł na murawę. Zdarzenie to rozradowało kibiców Rangers, których uciszył dopiero jeden z graczy gospodarzy. Ośmiokrotny reprezentant Szkocji zmarł po przewiezieniu do szpital. Przyczyną okazało się pęknięcie czaszki. Na pogrzeb młodej gwiazdy "The Bhoys" w jego rodzinnym Fife przybyło 30 tysięcy osób. Grób Thomsona do teraz jest miejscem pielgrzymek kibiców Celticu. Powstała też jego biografia "My Search For Celtic's John" autorstwa Toma Greiga. Przypadki śmierci na boisku zdarzały się też w Polsce. W 1993 roku podczas derby Wrocławia 28-letni piłkarz Polonii Tomasz Boni osunął się niespodziewanie na ziemię i półtorej godziny później zmarł. Z kolei w 2000 roku śmiertelny zawał serca stwierdzono u piłkarza częstochowskiego Rakowa Roberta Mitwerandu. Jedynym hokeistą, który zginął podczas meczu ligi NHL, jest William (Bill) Masterton. Podczas rozgrywanego 15 stycznia 1968 spotkania zawodnik Minnesota North Stars przewrócił się i mocno uderzył tyłem głowy o lód. Do teraz nie wiadomo, czy upadł sam, czy też ktoś mu w tym pomógł. Masterton zmarł jeszcze tego samego dnia w szpitalu z powodu obrażeń mózgu. Miał 30 lat. Jego tragiczna śmierć przyczyniła się do wprowadzenia przez ligę wymogu noszenia przez hokeistów kasków. Aby upamiętnić Mastertona NHL wprowadziła nagrodę jego imienia. Bill Masterton Memorial Trophy przyznawana jest corocznie, od 1968 roku, graczowi odznaczającego się wyjątkową wytrwałością i poświęceniem dla hokeja. W 2002 roku wyróżnienie to otrzymał fiński zawodnik Saku Koivu, który powrócił na lód po zwycięskiej walce z nowotworem. Mawia się, że sport to zdrowie. Często jednak to właśnie on jest przyczyną śmierci osób uprawiających go, zwłaszcza wyczynowo. Trudno się jednak dziwić, że gdy publiczność, trenerzy i sponsorzy wymagają od zawodników przekraczania granic ludzkich możliwości, ich organizmy nie wytrzymują. Z drugiej jednak strony to często sportowcy starając sobie coś udowodnić biorą udział w mogących mieć tragiczny finał zawodach. Ciężko bowiem zaryzykować stwierdzenie, że ktokolwiek bierze udział w Rajdzie Dakar dla pieniędzy. Ich zachowanie odpowiada raczej postawie George'a Mallory'ego - wybitnego angielskiego alpinisty. Gdy zapytano go, dlaczego ryzykując życie wspina się na szczyty gór, odparł: "Bo są". Tak samo zapewne odpowiedziałaby większość zmagających się z afrykańskimi bezdrożami kierowców, którzy włączając silnik swoich maszyn, wiedzą, iż mety mogą nie doczekać. Andrzej Bazylczuk