I nie ma w tym nadmiernej przesady. Piąty najbogatszy biznesmen w Tajlandii, właściciel majątku wartego według Forbesa niemal 5 mld dolarów zostawił w mieście nadzwyczaj dobre wspomnienia. Bo rzeczywiście - na tle innych właścicieli klubów z Premier League - starał się być blisko ludzi. Niemal na wyciągnięcie ręki. I przede wszystkim rozumiał, że jego rola w społeczeństwie nie kończy się tylko na wspieraniu klubu. Inaczej nie przekazałby 2 milionów funtów na budowę dziecięcego szpitala w Leicester, ani nie podarowałby kolejnego miliona na wydział medycyny miejscowego uniwersytetu. To prawda, że przy miliardowej fortunie, nawet milionowe darowizny mogą wydawać się niewielkie, ale w tym przypadku zwracało uwagę coś innego. Zrozumienie, że szacunek zdobywa się nie tylko workiem pieniędzy, ale również drobnymi, choć znaczącymi gestami. W ten sposób na 60. urodziny właściciela sześćdziesięciu szczęśliwców dostało klubowe karnety, a cały stadion darmowe piwo. Od kilku lat ceny abonamentów też zostały zamrożone. Najwięcej sympatii Vichai zaskarbił sobie oczywiście tytułem mistrza Anglii sprzed dwóch lat, jednym z najbardziej nieoczekiwanych w historii Premier League. Zawodnicy pewnie nie zapomną, że dostali wtedy po luksusowym BMW wartym - jak podawał Guardian - ponad 100 tys. funtów. Ale dla kibiców to była równie pasjonująca przygoda. "To był złoty człowiek. Dla każdego miał miłe słowo" Nie byłoby pewnie tego wszystkiego, gdyby biznes rozkręcony przez Vichaia nie okazał się takim strzałem w dziesiątkę. Pierwszy sklep bezcłowy został przez niego otwarty w 1989 roku. Siedemnaście lat później firma King Power dostała koncesję na obsługę nowego portu lotniczego w Bangkoku, olbrzymiej tajskiej aglomeracji. Dzisiaj jest potentatem w tej branży. Gdy w 2010 roku Vichai przejmował potężnie zadłużoną drużynę "Lisów", która grała wówczas na zapleczu Premier League, był już finansowym gigantem. Ale nikt nie spodziewał się, że sukces może być tak spektakularny. Na kupno ekipy wyłożył 39 mln funtów, by cztery lata później - po zainwestowaniu kolejnych 180 milionów - zadeklarować, że będzie chciał doprowadzić zespół do poziomu Top5, co wydawało się marzeniem ściętej głowy. W 2016 roku wszyscy byli pod wrażeniem. Po tytule mistrzowskim (z Marcinem Wasilewskim w składzie) i po awansie do ćwierćfinału Ligi Mistrzów w następnym sezonie. Wtedy też pojawił się bodaj jedyny zgrzyt. Gdy ekipie nie szło i kozłem ofiarnym został niedawny bohater Claudio Ranieri, nie wszyscy potrafili to zrozumieć. Ale sam włoski trener nie żałuje dzisiaj ciepłych słów o byłym szefie. - To był złoty człowiek. Dla każdego miał miłe słowo. Jak wchodził do szatni, od razu wszystkich ujmował uśmiechem - mówi Ranieri i przypomina sobie pewną scenę. - Kiedy zamykam oczy i myślę o nim, zawsze widzę go z uśmiechem na ustach. Jak wtedy, kiedy były moje urodziny. Przyszedł wtedy z wielkim tortem i odśpiewał mi "Sto lat" z całym zespołem. Nie wszyscy też wiedzieli, że oprócz emblematycznego - choć tragicznego helikoptera w klubowych barwach, który zawsze lądował i startował na murawie King Power Stadium - innym znakiem rozpoznawczym Srivaddhanaprabhy były konie. Wręcz pasją. W stadninie miał ich 67, opiekowało się nimi siedmiu trenerów. - Uwielbiał oglądać wyścigi konne. Był ich wielkim pasjonatem - mówi Jimmy Stevenson, który zajmował się organizacją takich imprez w Leicester. Stąd pojawiło się również zamiłowanie do elitarnej dyscypliny polo. Przed kilkoma laty król Tajlandii, z którym rodzina Vichaia pozostała w bardzo bliskich i serdecznych relacjach - niewątpliwie w grę wchodziła również swego rodzaju duma, że oto człowiek z tego kraju jest wpływowy w angielskiej Premier League - nadał mu nowe nazwisko. Srivaddhanaprabha znaczy w miejscowym języku "światło wzrastającej chwały". W Leicester nie zaprzeczą, że to właściwe określenie. Remigiusz Półtorak