Artur Gac, Interia: Pamięta pani, jak wyglądał dzień ostatnich urodzin taty, dwa dni przed śmiercią? Matylda Tracewska, córka Janusza Tracewskiego: - To było w szpitalu. W tym czasie z Anglii przyjechała moja siostra z rodziną, przybył także mój brat i jego córka. I wszyscy przyjechaliśmy do niego z kwiatami. Tata bardzo kochał kwiaty i zwłaszcza w ostatnim okresie lubił się nimi otaczać. Sądzę, że tym najcenniejszym prezentem, w takim miejscu, była obecność bliskich. - Myślę, że pod tym względem tata miał szczęście, bo rzeczywiście udało nam się wszystkim zebrać i z nim pożegnać. A jak liczną stanowicie państwo rodzinę? Ma pani więcej rodzeństwa? - Oprócz mnie jest wspomniana młodsza siostra Agnieszka, a z poprzedniego związku tata miał syna Bartka, który jest najstarszy z nas wszystkich. Tak więc mamy przyrodniego brata, którego córka ma w tej chwili już 19 lat. Z kolei córka mojej siostry ma obecnie 16 lat. Podczas naszej wstępnej rozmowy zasygnalizowała pani, że na śmierć taty zupełnie nie można było się przygotować, bo przyszła tak nagle. Założyłem więc nawet taką koincydencję czasową, że być może urodzin wcale nie spędzał w szpitalu. - Ojciec, jak to sportowiec, był bardzo aktywnym człowiekiem. Codziennie ćwiczył, bardzo dbał o swoje zdrowie, często się badał. A jednocześnie nie lubił zwierzać się, jeśli coś go bolało lub miał jakieś kłopoty. Takie rzeczy trzymał dla siebie. Jednak w ostatnim okresie zaczął bardzo chudnąć i stawał się coraz słabszy. Okazało się, że to rak trzustki. Od momentu diagnozy do śmierci Taty minęło zaledwie dziesięć dni. Tylko dziesięć dni... - Tak, jak pan widzi, wszystko zadziało się tak błyskawicznie, że nikt z nas nie był na to przygotowany (głęboki oddech). Gdy mówi pani o tym, że tata nie skarżył się, gdy coś go pobolewało, to od razu przypominają mi się słowa jednego z jego byłych podopiecznych, Czesława Kwiecińskiego. Mówił, że w tym aspekcie trener był twardy, potrafił zbudować zawodnika z problemami do tego stopnia, że o dolegliwościach się zapominało. Nawet utkwiło mu w pamięci takie stwierdzenie: "jak kość nie wyłazi, to żadna kontuzja". - No tak, dokładnie. Po prostu trzeba dać radę. To było jego motto, zawsze dawał radę. Jeden z gigantów polskich zapasów, Józef Lipień, na wieść o śmierci trenera umieścił taki wpis w mediach społecznościowych: "Cała moja kariera sportowa była pod skrzydłami trenera Tracewskiego. Był dla mnie jak Ojciec. Trudno się pogodzić. Żegnaj Trenerze!". Oczywiście dodał też najgłębsze wyrazy współczucia dla rodziny i bliskich. To jeden z tych wpisów, których głębia jest potężna. - Nie widziałam tego wpisu, ale jestem wzruszona i dziękuję, że pan się nim ze mną podzielił. Osobiście nie udało mi się poznać braci Lipieniów, choć wiem, że ojciec bardzo ich cenił. To byli ludzie bardzo bliscy jego sercu. Mam jedno takie wspomnienie... Tata czasami pisywał artykuły, a ja z mamą, jako że obie mamy zacięcie pisarskie, często je czytałyśmy i wspólnie redagowałyśmy. W czasach liceum, gdy bardzo interesowałam się kulturą antyczną, dopisałam raz ojcu zdanie porównujące braci Lipieniów do Dioskurów, czyli mitologicznych herosów - bliźniaków. Jakiś czas temu natknęłam się na ten tekst, był on trochę naiwny i nieco bombastyczny, ale chyba spodobał się zapaśnikom, bo powtarzali to porównanie o Bliźniętach, którzy zostali umieszczeni na gwiazdozbiorze. Być może, w takim ujęciu, trafiało to do wyobraźni. Te artykuły dotyczyły tylko tematyki zapasów? - Pisał wyłącznie o sporcie, zapasy były całym jego życiem. I sporo miał takich publikacji. Jak generalnie wyglądały ostatnie lata życia pani taty? Wspomniała pani, że choćby bardzo dbał o zdrowie. - Od razu dodam, że dbał nie tylko o swoje zdrowie, ale także o nasze. Bardzo zabiegał o to, abyśmy razem z rodzeństwem uprawiali sporty, już od naszego wczesnego dzieciństwa. Mieliśmy w domu taką płytę z piosenkami Maryli Rodowicz dla dzieci, codziennie puszczał ją na adapterze i razem z siostrą ćwiczyłyśmy pod jego okiem gimnastykę. Poza tym jeździł z nami na narty, łyżwy, na konie, wciągnął nas w narty wodne. To jest to, co zawsze podkreślali jego zawodnicy, czyli innowacyjność jego metodyki treningowej, która polegała na tym, że bardzo dbał o wielokierunkowy, holistyczny rozwój sportowy - to znaczy nie wąski i nie wyłącznie specjalistyczny. Tak prowadził swoich zawodników i tak starał się wychowywać także swoje dzieci, próbując w nas zaczepić najróżniejsze zainteresowania sportowe. Uważał, że całościowe podejście jest najbardziej kształtujące. Wszystko to także praktykował sam, będąc wielkim fanem nart w różnej postaci, pływania czy łyżew. Pamiętam zresztą taki epizod z toru łyżwiarskiego Stegny, gdzie nas zabierał, ale bardzo szybko nudził się jeżdżeniem z dziećmi. Dlatego po pewnym czasie zostawiał nas na boku, a wtedy sam robił to, co najbardziej lubił, czyli zaczynał szybką jazdę. Kiedyś, razem z siostrą, rozentuzjazmowane wróciłyśmy do domu karetką, bo tata rozbił sobie oko. Chyba nie do końca zdawałyśmy sobie sprawę, co się tak naprawdę wydarzyło, ale reakcja mamy szybko sprowadziła nas na ziemię (uśmiech). Generalnie aktywność fizyczna, w każdym momencie życia, była dla Taty bardzo ważna. Porozmawiałem z paroma zawodnikami, których w kadrze miał pani tata, a ich przekaz jest w pełni spójny. Zwracają uwagę na to, że właśnie otwierał im okno na świat, co było szczególnie cenne w czasach, gdy nasza rzeczywistość była czarno-biała, a polska pozostawała za żelazną kurtyną. Miał oczywiście argumenty, bo prowadził wyśmienitych zawodników, ale jednocześnie walczył o to, by zabrać ich a to w Pireneje, a to na przykład w 1974 roku na miesięczny obóz do Stanów Zjednoczonych. - Tata zawsze, jak go pamiętam, był bardzo otwartym człowiekiem, ciekawym nowych wrażeń i niezamykającym się na innych. Zresztą rodzice prowadzili dom otwarty, u nas zawsze było dużo ludzi. A jeśli tylko była możliwość spróbowania czegoś nowego, to ojciec zawsze z tego korzystał. Ponoć był powszechnie lubiany, z każdym umiał się dogadać, a przede wszystkim miał zaufanie u najlepszych zawodników. I podobno był znakomitym motywatorem. - To prawda. Nie przypominam sobie, żeby ktoś go nie lubił. Zawsze był otoczony zapaśnikami, przy różnych okazjach bywało u nas mnóstwo gości. Nawet teraz, w ostatnim okresie, był u nas trener Jusup Abdusałamow (były trener kadry Polski w stylu wolnym - przyp.). Jednak trzeba uczciwie powiedzieć, że w domu rządziła moje mama, jako że sama była bardzo silną osobowością, aktywną i bardzo towarzyską. Uważam, że rodzice w tym układzie doskonale się uzupełniali. W ostatnich latach to ja częściej towarzyszyłam tacie na różnych imprezach, a o jego obecność zabiegał Andrzej Supron. Tata jeździł towarzysko na zgrupowania, zresztą jeszcze w zeszłym roku był na obozie w Giżycku, chodził też na pikniki olimpijskie oraz Bale Mistrzów Sportu Warszawy. I podczas takich imprez za każdym razem bardzo uderzało mnie to, jak wszyscy szukają z nim kontaktu i jak bardzo jest poważany. Zawodnicy i koledzy, wszyscy zawsze podkreślali to, o czym wcześniej pan wspomniał, że Tata wspaniale ich motywował. Potrafił ich tak nastawić, że chcieli walczyć i przełamywali swoje słabości. Formalnie 21 października 2022 roku, podczas uroczystej gali w Teatrze Polskim w Warszawie, pani tata został okrzyknięty trenerem 100-lecia polskich zapasów. Reprezentanci pod jego wodzą zdobyli 56 medali w igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata i mistrzostwach Europy. To był mocno wzruszający moment? - Bardzo, bardzo. To było jak gdyby podsumowanie jego kariery. Jest to coś, do czego ojciec zdecydowanie przywiązywał wagę. To odznaczenie miało dla niego ogromną wartość. Bez tego lauru pani i wasza rodzina żyliście w poczuciu, a także pan Janusz, że był tym numerem jeden? - Zdecydowanie tak, dla nas ten medal zatwierdził stan faktyczny. Niemniej zawsze taki symboliczny gest ma duże znaczenie. Poczucie bycia docenionym u schyłku życia i wiele lat po zakończeniu kariery jest bardzo cenne. W pewnym momencie trwania gali został wyświetlony wcześniej przygotowany materiał, w którym pani tata, wspominając wielki okres zapasów za jego kadencji, wypowiedział takie słowa: "Powiedziałem zawodnikom, że jeśli chcemy coś znaczyć i wejść na salony zapasów, to musicie sobie powiedzieć: koniec ze wszystkim, są tylko zapasy. I nim trzeba oddać się bez reszty, a wszystko inne zostawić. Obiecuję wam, że wyniki przyjdą". W życiu też był taki zero-jedynkowy? Panią tak samo wychowywał? - Tak, absolutnie. On sam był bardzo zdyscyplinowany i konsekwentny. Wszystko, co robił, zawsze doprowadzał do finału. Bardzo znamienne jest dla mnie to jego ćwiczenie własnego ciała do końca. Nawet, gdy gorzej się czuł, co dzień przełamywał się, by zawsze rano zrobić gimnastykę i wyjść na spacer z psami. Nie przypominam sobie takiego dnia, by mu się nie chciało i coś odpuszczał. Ja i moje rodzeństwo, chociaż poświęciliśmy się innym karierom niż sportowa, zdecydowanie byliśmy wychowywani w tym duchu. Dużych ambicji i konsekwentnego dążenia do celu. A propos tego, że pan Janusz był bardzo otwartym człowiekiem, niezamykającym się na innych, jest jeszcze jedna, szczególna rzecz, która na mnie robi największe wrażenie. Zgodnie mówią o tym Stanisław Krzesiński i Czesław Kwieciński. Otóż geniusz trenera Tracewskiego miał polegać na tym, że zdając sobie sprawę, iż sam nie jest najlepszy w technice, dobierał sobie do treningów technicznych fachowców lepszych od siebie, co jest rzadkością. A on otaczał się naprawdę wybitnymi fachowcami, takimi jak Giennadij Sapunow ze Związku Radzieckiego. - Szczerze mówiąc nie znałam tego aspektu jego pracy. Aż tak bardzo nigdy nie wnikałam w szczegóły jego warsztatu i osobiście nie mam wiadomości na ten temat, ale bardzo miło mi to słyszeć. Bo rzeczywiście taka postawa jest rzadka i cenna. Z kim, ze starej gwardii, pani tata najmocniej utrzymywał kontakt? Z kim miał najbliższe relacje jeśli chodzi o ludzi ze środowiska? - Zawsze pamiętam, że blisko taty byli Andrzej Supron i Stanisław Krzesiński. Jednak nie tylko oni, był też Jan Michalik, Eugeniusz Najmark, Leszek Ciota, Skrzydlewski, Wojtasik, czy zwłaszcza w ostatnim okresie Waldemar Surdyn. Sapunowa nigdy nie poznałam osobiście, ale to też była postać, która przewijała się w opowieściach. Wiem, że byli w kontakcie telefonicznym, zresztą ten trener zmarł w ubiegłym roku. Mieliśmy w domu skórę niedźwiedzia, którą rodzice dostali na swój ślub właśnie od Sapunowa. Ale to Andrzej Supron był wyjątkowo związany z tatą i poprowadził jego świecki pogrzeb. Ma pani ulubioną opowieść o ojcu z dawnych czasów, która szczególnie zapadła pani w pamięci? - Tata to nie tylko pomnikowy trener, ale też barwna postać. Lubił tańczyć, jeszcze w zeszłą zimę, na balu w Warszawie, dał się wyciągnąć na parkiet. Z mamą, która była dokumentalistką, reżyserką i operatorką obrazu, poznali się, gdy był na zgrupowaniu w Zakopanem, a mama robiła tam film. Mama nakręciła zresztą później kilka filmów szkoleniowych i dokumentalnych o zapasach, w tym nagrodzony dokument "Gladiatorzy". Kiedy rodzice brali ślub, oprócz wspomnianej skóry niedźwiedzia, Sapunow przywiózł też kawior w kilogramowych puszkach, w takich ilościach, że można go było jeść łyżeczkami. W tamtych czasach był to szczyt luksusu, a impreza weselna na Moście Poniatowskiego w Warszawie była wielkim wydarzeniem towarzyskim. Rodzinną legendą owiany jest także moment zaręczyn rodziców. Mama opowiadała, jak przyjechała na jedno ze zgrupowań, wywiozła tatę łódką na środek jeziora, by choć na moment odciągnąć go od jego zawodników i tam kazała mu się oświadczyć. To tylko dowodzi, że sportowcy zawsze byli dla ojca na pierwszym miejscu. Poza tym, w realiach głębokiej komuny, jeżdżąc z zawodnikami po wszystkich zakątkach globu, tata wielki świat przywoził nam do domu. Do tej pory mam kredki, które sprezentował nam po przyjeździe z igrzysk w Seulu, w pięknym pudełku z olimpijską maskotką-tygrysem. Poza tym, że w środku były wszystkie możliwe kolory, o jakich u nas wtedy nikomu się nawet nie śniło, to jeszcze była kredka srebrna i złota. Ponieważ obecnie zawodowo zajmuję się sztuką, przechowuję to pudełko jako moją największą pamiątkę. Z czego pani tata był najbardziej dumny z całej swojej kariery trenerskiej? - Z osiągniętych sukcesów, które już nigdy potem się nie powtórzyły, pomimo ogromnych starań, jakie były i są nadal czynione. A także z tego, jak bardzo potrafił swoich podopiecznych zmotywować, by przekraczali własne granice. Gdy patrzył na polskie zapasy w ostatnich latach, krwawiło jego serce? - Na pewno tak. Zresztą on też starał się pomóc, ale najwyraźniej nie ma jednego przepisu, który by zawsze zadziałał. Jeśli chodzi o tatę, splot czasu, miejsca, okoliczności, ludzi i jego trenerskiej intuicji to były w moim odczuciu te czynniki, które sprawiły, że zapasy rozkwitły. I na koniec przywołam pani słowa Krzesińskiego, gdy zapytałem go, czy wybór trenera 100-lecia mógł być tylko jeden. "Całe serce oddałbym za niego, bo on w tych sprawach był wielki. Umiał nami kierować. Nie komplementował banałami i frazesami, tylko autentycznie nas budował, a wyjazdy międzynarodowe dodawały nam mnóstwo animuszu. Czuliśmy przy nim, że jesteśmy uprzywilejowaną grupą. Zrobił najwięcej, mnie już łatwiej było kontynuować, natomiast on stworzył system, a to jest piekielnie trudne". - Niezwykle miło mi słyszeć takie słowa z ust Krzesińskiego. Chciałaby pani coś jeszcze dodać, o co nie dopytałem? - Wie pan, śmierć taty jest jeszcze dość świeża i nie do końca pogodziłam się z jego stratą. Zwłaszcza ten czas zaduszny bardzo o tym przypomina. Nie tylko zapaśnikom, ale również nam w rodzinie bardzo go brakuje. Był mocno związany z sąsiadami, z lokalną społecznością. Na emeryturze wyprowadził się pod Warszawę, gdzie stał się bardzo lubiany. Jak powiedział jeden z naszych sąsiadów, z jego śmiercią skończyła się pewna epoka. Jaka to miejscowość? - Wieś Borki, koło Radzymina, blisko Zalewu Zegrzyńskiego. Zupełnie malutka wieś na skraju lasu. Mieszkali z mamą w domu z dużym ogrodem, z kwiatami i widokiem na łąkę. Mieli psy i koty, tata dokarmiał ptaki. Ojciec był też pasjonatem borówki amerykańskiej, którą z zapamiętaniem uprawiał. Z sąsiadami robili nalewki z pigwy i aronii. W tym miejscu do końca czuł się bardzo szczęśliwy. Rozmawiał Artur Gac *********** Stanisław Krzesiński o Januszu Tracewskim: Z bagienka na oceany. Całe serce oddałbym za niego Od 1969 do 1980 roku byłem podopiecznym trenera w kadrze, więc chyba mogę całkiem sporo i przekrojowo powiedzieć. Ciekawostka jest taka, co chyba nie jest powszechną wiedzą, że już w 1968 roku w Meksyku trener Tracewski był na igrzyskach właśnie w roli szkoleniowca, co wynikało z nieporozumień tuż przed olimpiadą z z poprzednimi trenerami. Później, po powrocie, Polski Związek Zapaśniczy zrezygnował z niego, traktując ten angaż jako zastępstwo, lecz niedługo później na nowo i już na długie lata został szkoleniowcem kadry. Należy zdać sobie sprawę, że w trudnych czasach PRL-u wyjazdy zagraniczne był marzeniem. My dawaliśmy argumenty wysokim poziomem sportowym, a trener Tracewski potrafił wywalczyć niezwykle atrakcyjne wyprawy, odkrywając nam świat. I tak już w 1971 roku byliśmy na wysokogórskim obozie w Pirenejach, gdzie oprócz treningów mieliśmy też narty, a 1974 roku wylecieliśmy na miesiąc do Stanów Zjednoczonych, gdzie trenowaliśmy z Amerykanami. Pod jego wodzą ćwiczyliśmy bardzo wszechstronnie, zimą w ramach treningu uzupełniającego jeździliśmy na nartach, a latem pływaliśmy kajakami, stacjonując też w takich ośrodkach sportowych, jak te w Giżycku i Wałczu. Trener Tracewski wyprowadził polskie zapasy z bagienka na oceany, dlatego bardzo dużo mu zawdzięczamy. A ja szczególnie, bo zostałem jego następcą, w dodatku nominowanym przez niego samego. Zastał zapasy słabe, a gdy odchodził, zostawił je bardzo mocne. Swoją bogatą karierę trenera kadry zakończył czterema medalami olimpijskimi "klasyków w Moskwie. Złota wprawdzie nie było, ale cztery srebra też miały i mają swoją wagę. Geniusz trenera Tracewskiego, a mało jest takich ludzi, polegał na tym, iż zdawał sobie sprawę, że nie jest najlepszy w technice. W związku z tym dobierał do treningów technicznych lepszych od siebie, co jest rzadkością. Generalnie trenerzy nie otaczają się lepszymi, by w jakiś sposób rządzić. A on otaczał się naprawdę wybitnymi fachowcami, najpierw w 1971 roku był niejaki Szirszakow ze Związku Radzieckiego, który pracował z juniorami, zresztą sam dużo korzystałem z jego klasy. A następnie Giennadij Sapunow, wyśmienity fachowiec, zresztą od czasu do czasu jeździliśmy do Rosji na zgrupowania. Trener Tracewski zawsze otaczał się lepszymi od siebie. Wszyscy, którzy byli jego pomocnikami, w technice byli lepsi. Jego atutami była umiejętność kierowania nami oraz trafiał do nas swoimi argumentami, był bardzo dobrym motywatorem. Miał autorytetem, a my w niego wierzyliśmy. Był bardzo dobrze przygotowany z teorii sportu, potrafił zaplanować wszystkie zgrupowania, a przy tym miał fachowców, którzy mu pomagali. Okoliczności, w jakich mianował mnie swoim następcą, były ciekawe. Zaczęło się od tego, że przy Sapunowie, gdy miałem 27 lat i zbliżałem się do końca kariery, byłem wprowadzany w planowanie treningów, ucząc się pod jego okiem nowych elementów technicznych. Do zmiany doszło z końcem 1980 roku, niedługo po igrzyskach. Z perspektywy czasu oceniam, że sposób, w jaki mnie nominował, został bardzo dobrze rozegrany, choć wtedy uważałem, że dojdzie do oficjalnego przekazania pałeczki. A było tak: w grudniu powysyłał powołania do zawodników, po czym zadzwonił do mnie, że od tego momentu jestem pierwszym trenerem reprezentacji. Oczywiście był duży stres, bo miałem pod sobą zawodników wybitnej klasy, a w dodatku ci najlepsi, czyli bracia Lipieniowie, Supron i Wrocławski byli moimi rówieśnikami. Okazało się jednak, że nie miałem z tym problemu, bo wcześniej byłem też kapitanem drużyny, co także pomogło. W kadrze za trenera Tracewskiego trwał rozwój sportowy, poprzez narzucane trendy i obecność wspomnianych fachowców. Na pewno doskonali byli też trenerzy klubowi, w osobach takich pasjonatów, jak Czesław Korzeń w Wisłoce Dębica, czy Jan Adamaszek w GKS-ie Katowice. Jednak to z góry szły nowoczesne trendy. Myślę, że w pewnych okresach w ogóle wyprzedzaliśmy cały świat, przede wszystkim w obrębie techniki i planowania. Wygraliśmy kilka prestiżowych punktacji drużynowych ze Związkiem Radzieckim, między innymi na mistrzostwach świata w Teheranie. Dla mnie to oczywiste i w pełni się zgadzam z uznaniem Janusza Tracewskiego trenerem 100-lecia polskich zapasów. Moje wyniki z kadrą w jakiś sposób były zbieżne, ale wszystko, co później, było zasługą trenera, bowiem to on wszystko zmienił. Jemu zawdzięczamy ten cały przewrót, a ja byłem już tylko kontynuatorem. Całe serce oddałbym za niego, bo on w tych sprawach był wielki. Umiał nami kierować. Nie komplementował banałami i frazesami, tylko autentycznie nas budował, a wyjazdy międzynarodowe dodawały nam mnóstwo animuszu. Czuliśmy przy nim, że jesteśmy uprzywilejowaną grupą. Zrobił najwięcej, mnie już łatwiej było kontynuować, natomiast on stworzył system, a to jest piekielnie trudne. Rozmawiał Artur Gac