Polski hokej tonie, a porażka z Koreą Płd. na MŚ w Krynicy-Zdroju potwierdza tylko coraz głębszy kryzys. Środowisko jest chore, niezdolne do autokuracji. Wyrzucenie z posady selekcjonera Wiktora Pysza, które jest już niemal przesądzone, będzie ukrzyżowaniem najmniej winnego zapaści pacjenta o nazwie "polski hokej" człowieka. To działacze niemal wszystkich klubów od lat zaniedbują szkolenie młodzieży kosztem wyimaginowanych sukcesów drużyn seniorskich. Wyimaginowanych, bo wywalczonych w lidze, która ma niewielką wartość medialną i z roku na rok odstrasza nie tylko sponsorów, ale też kibiców. Życie ponad stan, wydawanie w zdecydowanej przewadze wirtualnych pieniędzy na pierwszy zespół, doprowadziło do katastrof finansowych: Stoczniowca Gdańsk, nieistniejącego już Zagłębia Sosnowiec prezesa Bernata, KTH Krynica, a ostatnio największej kuźni talentów - Podhala Nowy Targ. SMS "mistrzowski" tylko z nazwy Jakby tego było mało, SMS Sosnowiec, na który z publicznej kasy łoży się grube miliony, w ostatnich latach stał się parodią. Mistrzostwo Sportowe ma tylko w nazwie. PZHL nie był w stanie znaleźć do swej sztandarowej szkoły trenerów, którzy stanowiliby magnes dla młodzieży. W efekcie najlepsi nastolatkowie woleli nabierać szlifów w klubach. W zeszłym roku, po raz pierwszy w historii SMS-u przyjęto na szkolenie każdego, kto się zgłosił, bo chętnych nie było zbyt wielu. O żadnej selekcji nie mogło być zatem mowy. Poważnej ligi juniorskiej nie mamy od dawna, kluby z południa kraju próbują się ratować rozgrywkami na Słowacji i w Czechach. Wszystko to jednak przypomina gaszenie pożaru konewką. Problemy kluby próbują rozwiązać, ale za pomocą młotka. Zamiast poprawiać bazę, wprowadzać system szkolenia, otwieramy drzwi do zespołów dla tłumu przeciętnych w większości obcokrajowców. Zamiast sprowadzać z zagranicy świetnych trenerów do młodzieży, ściągamy wypalonych grajków, którzy nikogo niczego nie nauczą, ani nikogo nie ściągną na trybuny. Ilu spośród tłumu obcokrajowców prezentuje poziom Milana Baranyka, czy Davida Kostucha? W ten sposób z roku na rok do klubów ligowych, a co za tym idzie - również do reprezentacji - napływają coraz słabsi młodzieżowcy. Dwa lata temu siedemnastoletni Damian Kapica jawił się być drugim Mariuszem Czerkawskim, bądź chociaż Marcinem Koluszem. Dzisiaj, po rocznym pobycie w czeskiej lidze juniorskiej, poziomem odjechał mu o niespełna rok starszy Jakub Witecki. Fatalnie szkolimy obrońców, większość z nich ma kłopoty z jazdą na łyżwach, a na tle Koreańczyków wyglądali niczym oldboje. Szkolenie nam w Polsce nie wychodzi, ale śmiać się potrafimy z każdego. Przed MŚ Dywizji I B powszechnie za "kelnerów" uważaliśmy Australijczyków i Koreańczyków. Humoru nam nie psuły takie fakty, jak ten że Nathan Walker (Australijczyk), w przeciwieństwie do D. Kapicy przebił się w czeskiej ekstralidze (Vitkovice Steel), co więcej zwrócił na siebie uwagę skautów z NHL i w drugiej rundzie draftu może go wziąć Pittsburgh Penguins. Nikomu nie trzeba przypominać, że Polaka w NHL nie mamy już od sześciu lat. Sąd nad Ingielewiczem W sprawie szkolenia nie ruszyliśmy do przodu, a wręcz przeciwnie - utrzymaliśmy tendencję zniżkową. To również, a może przede wszystkim, jego wina. Trudno by fachowiec z branży chemicznej znał się na szkoleniu hokeja, ale powinien dobrać sobie ludzi, którzy ułożyliby mu tę działkę. Być może działaczom wygarnął prawdę w oczy, ale w niczym to nikomu nie pomogło, za to prezesa skłóciło ze środowiskiem. Za dużo w jego wypowiedziach było spychologii ("To wina klubów, a nie PZHL-u" - zwykł mawiać), a za mało realnej pracy. Uznał, że najlepszą wizytówką polskiego hokeja jest reprezentacja i dbał o nią, jak mógł. Prezes nie lubił się tym afiszować, ale wtajemniczeni twierdzą, że poświęcił nawet 400 tys. zł z własnej kieszeni, by kadrowicze mieli na zgrupowaniach krainę mlekiem i miodem płynącą. To altruizm godny pochwały, ale Zdzisław Ingielewicz nie po to został sternikiem polskiego hokeja, aby samemu zbankrutować, tylko po to, by przenieść całą dyscyplinę na tory profesjonalizmu. Zdzisław Ingielewicz jest człowiekiem honoru. Po porażce hokeistów w meczu z Koreą postanowił nie startować w wyborach. Sąd nad Pyszem, którego nie powinno być Parasol ochronny dla Wiktora Pysza zapewniał prezes Ingielewicz. Po jego odejściu los selekcjonera zdaje się być przesądzony. Pysz spłonie na stosie ofiarnym nieudolności, niekompetencji całego środowiska i to nie tylko z ostatnich miesięcy, ale z co najmniej dwóch dekad. Za porażkę zespołu konsekwencję ponosi zawsze trener i w tym sensie trudno znaleźć jakieś wytłumaczenie dla Wiktora Pysza. Porażka z Koreą na własnych śmiechach nie powinna nam się zdarzyć, bez względu na to, jakie postępy zrobił rywal. Na miejscu Wiktora Pysza numerem "jeden" w bramce zrobiłbym rutynowanego Rafała Radziszewskiego, który w finałach PLH radził sobie znacznie lepiej niż Przemysław Odrobny. Moje obawy się potwierdziły - "Wiedźmin" w kluczowym momencie nie wytrzymał i puścił dwie bramki, które zakotwiczyły nas na dłużej w trzeciej lidze. Wiktor Pysz wskazywał na fakt, że "Radzik" miał najsłabszą wytrzymałość, co dobitnie dowiodły badania. Inni zwolennicy Odrobnego przypominają mecze z Austrią, czy Włochami na poprzednich MŚ, na których Radziszewski zawodził. Można się doczepić do szczegółu - w końcówce spotkania z Koreą, gdy rywal złapał karę, mógł wycofać bramkarza, by atakować w sześciu na czterech (nie zrobił tego w obawie o stratę krążka, a wraz z tym gola, co na nierównym lodzie mogło się zdarzyć). To wszystko jednak niuanse. Najważniejsze jest jednak to, że Wiktor Pysz jest fachowcem wysokiej klasy, który sprawdził się już niejeden raz. By znaleźć zagranicznego trenera z podobną wiedzą i porównywalnym chociaż poświęceniem, PZHL musiałby znaleźć co najmniej 10 tys. euro miesięcznie. Takim budżetem na cały sztab szkoleniowy reprezentacji związek jeszcze długo nie będzie dysponował. Po pięciu latach pracy Pysz był już zwalniany w 2004 r., gdy nie zrealizował naszych snów o potędze (przegraliśmy ze Słowenią i Włochami). W 2009 r. PZHL - przyciśnięty przez biedę (brak kasy na Szweda Petera Ekrotha) - znowu zgłosił się po pana Wiktora, a ten nie uniósł się honorem. - Hokej to moje życie, pasja - tłumaczył mi nagabywany. Wystarczy go posłuchać dwie godziny przy kawie, by zrozumieć, że Wiktor Pysz to człowiek, który o hokeju wie więcej, widzi lepiej, analizuje dogłębniej. Ale teraz ludzie, którzy mogliby za nim hokejowe buty nosić, zdecydują, że Wiktor Pysz nie będzie prowadził reprezentacji Polski. Co więcej, nie znajdą też pieniędzy na lepszego fachowca. Kto będzie jeźdźcem? Ingielewicz jako prezes PZHL przechodzi do historii. Na placu boju pozostaje zatem dwóch kandydatów na jego miejsce - zupełnie nieznany w środowisku biznesmen Piotr Hałasik i cieszący się sporą popularnością bardziej wśród kibiców niż np. sędziów - były arbiter Jacek Chadziński. Na otwartym spotkaniu w krynickim hotelu "Panorama" Hałasik nie wypadł przekonywająco. Zamiast gotowej strategii przedstawił pustą kartkę i poprosił, by się na nią wpisywać - kto chce pełnić jaką funkcję w nowym zarządzie. Hałasik to biznesmen z branży energetycznej, doprowadził do sukcesów, ale też do upadku siatkarzy Kazimierza/Płomienia Sosnowiec. Prezydent Sosnowca i kilka śląskich klubów wystawiły jego kandydaturę na prezesa. Ma mocne poparcie GKS-u Tychy i znanej w środowisku sędziny Katarzyny Zygmunt. Wtajemniczeni twierdzą, że układ sił na dzisiaj wynosi 80-20 na korzyść Hałasika. Sęk w tym, że Chadziński - po pokonaniu kłopotów zdrowotnych - dopiero zaczął zbierać wyborcze "szable". Jest człowiekiem lubianym, szanowanym, więc wyborów nie można uznać za przesądzone. Nie możemy też na razie przesądzić, czy nowy prezes będzie jeźdźcem na białym koniu dla polskiego hokeja.