I choć spektakularna klęska mistrza kraju zdawała się wyznaczyć poziom zera absolutnego: Polonia i Legia stanęły z Wisłą w tym samym szeregu. Rywali miały mocniejszych - to fakt. Piłkarze Jana Urbana zagrali nawet emocjonujące mecze. "Może za rok będzie lepiej" - pocieszali się załamani i wyczerpani. Przecież rok temu było gorzej, a dwa lata temu wręcz katastrofalnie. Czyli jakiś postęp jednak jest? W twarzach legionistów wyjeżdżających ze stadionu przy Łazienkowskiej widziałem wczoraj poczucie krzywdy, przekonanie, że to szczęście się od ich odwróciło. Niestety zawiodły umiejętności, z czego najtrudniej zdać sobie sprawę. Taki Piotr Giza odkąd wyrzucono go z hukiem z Cracovii ma u Jana Urbana niewiarygodny kredyt. W kluczowych momentach zwykle potyka się jednak o własne nogi. Jeśli zawodowy piłkarz nie potrafi działać w warunkach stresu, znaczy, że do tego zawodu trafił przez pomyłkę. Legioniści strzelali, żeby oddać strzał, gracze Broendby strzelali, by coś z tego było. Nie zamykali oczu, nie zdawali się na przypadek, nie straszyli rywali, ale parli do celu swoimi skromnymi środkami. Taka jest różnica miedzy tym, co duńskie i polskie w piłce. "Pech" to zresztą ulubione słowo naszych piłkarzy, którym chętnie zakłamują bolesną rzeczywistość. Gdy jednak pech spotyka cię na każdym kroku, trzeba mieć odwagę uznać, że jego przyczyny są poważniejsze i głębsze. Jeśli gracze Legii mają wrażenie, że przegrali z Broendby przez wskazanie losu, to ja mam przeświadczenie, że w przyszłym roku będzie tak samo. To samo będzie z całą polską piłką, bo zbyt wielu ludzi o niej stanowiących zadowala się wykrętami, usprawiedliwieniami, demagogicznym odwracaniem uwagi od tego, co jest esencją futbolu. A jest nią dobrze wyszkolony piłkarz, którego ślad w polskiej lidze zaginął już dawno. Nie stać nas na kupowanie, nie stać na szkolenie, nie stać na sukces. Pozostaje miotanie się w błędnym kole.